Komentarze
blog ogólny
Mimo wszystko
15 października 2010
Jacek BorkowiczDlaczego jestem w Kościele… mimo wszystko
Najpierw chciałbym wyjaśnić, jak rozumiem Kościół i moje w nim uczestnictwo. Otóż po pierwsze, Kościół jest dla mnie możliwością, jak wierzę – jedyną, obcowania z prawdą. Jest także jedynym pośrednikiem w kontakcie z wiecznością. Ale o tym potem.
Obcowanie z prawdą rozumiem jako jej nieustanne i nienasycone zgłębianie, jako zachwyt i zdumienie nad zagadką, której na tym świecie nigdy do końca nie rozwikłam. Obce mi jest pojęcie „posiadania prawdy”, bo – niezależnie od tego, że „posiadanie racji” to postawa pełna pychy – nie można posiąść tego, co nie jest z tego świata. Bo przecież źródłem prawdy jest Bóg.
Kościół katolicki, bo o nim mowa, jest dla mnie synonimem chrześcijaństwa. Nie znaczy to wcale, bym inne wyznania uważał za niechrześcijańskie. Po prostu katolickość, w sposób naturalny, splata się u mnie z poczuciem chrystianizmu. Nie widzę potrzeby, by sam przed sobą deklarować się jako katolik. Tak przedstawiam się innym, by określić swoją tożsamość.
Ale to dopiero połowa definicji. Kościół jest bowiem sposobem dotykania prawdy w miłości, konkretnej miłości do drugiego człowieka. Jeżeli razem z drugą osobą potrafię dać świadectwo prawdzie – wtedy jestem w Kościele. Wtedy w nim jesteśmy, czynimy go, jesteśmy nim.
Drogą apostolskiej sukcesji Kościół przekazuje nam swoje sakramenty, naznaczając przy tym katolicką wspólnotę mnogością i różnorodnością charyzmatów. Jedni powołani są do modlitwy, inni – do czynienia sprawiedliwości w życiu społecznym, jedni – do małżeństwa, drudzy – do celibatu itd. Historia tak się potoczyła, że – szczególnie w Polsce – sprowadzamy to charyzmatyczne bogactwo do podziału na duchowieństwo i świeckich, na ogół akcentując przy tym znaczenie tych pierwszych. Podział ten, nawet jeżeli jest faktem „tu i teraz”, jako zasada eklezjologiczna jest nieprawdziwy. Katolickość to przecież jedność w wielości, a nie dychotomia.
Musiałem powiedzieć to wszystko, by ułatwić czytającym zrozumienie, dlaczego tak obca mi jest wizja Kościoła pojmowanego wyłącznie jako instytucja, co więcej – jako zhierarchizowana społeczność księży. To jeszcze nie jest Kościół, chociaż dla tak wielu osób taki właśnie wizerunek jest granicą możliwości rozumienia wspólnoty katolickiej.
Kościół nie jest więc ani społecznością pasterzy i owieczek (mamy jednego pasterza – Jezusa Chrystusa), ani tym bardziej społecznością samych pasterzy. Jest wspólnotą wszystkich, komunią w której nie powinno przesadnie liczyć się to, „kto od Piotra”, a „kto od Pawła”.
Mija już pół wieku, odkąd wspólnotowe rozumienie Kościoła zaczęło w Polsce zapuszczać korzenie. Zapuszcza je i zapuszcza i … niewiele z tego wynika. Kiedy przed laty czytałem archiwalne numery „Więzi” z początku lat sześćdziesiątych, zdumiewałem się, jak aktualnie brzmią postulaty ówczesnych czołowych „świeckich katolików”. Słowo daję, już wtedy wszystko zostało powiedziane, a dzisiaj (myśląc że odkrywamy Amerykę) jedynie możemy powtarzać tezy, które wtedy może i czytano, dyskutowano nad nimi – ale nie znalazł się nikt, kto by miał siłę i odwagę wprowadzenia ich w życie.
Owszem, mieliśmy wspaniałe czasy ruchów odnowy (kto dziś pamięta połowę lat siedemdziesiątych?), także dzisiaj liczne środowiska, gdzie słowo „wspólnota” nie jest pustym słowem. Ale to tylko obrzeża. W środku zieje ogromna dziura. A biskupi – depozytariusze przekazanej przez Jezusa charyzmy pasterstwa – nie wiedzą, jak ją zapełnić.
Biskupi… Przez ostatnie dwadzieścia lat dramatycznie nie sprawdzają się jako klasa. Jednostki, które budzą mój najwyższy szacunek (myślę tu o ludziach, którzy tak jak Alfons Nossol byli, są prawdziwymi biskupami „pomimo wszystko”), nie były w stanie nadać innego tonu niż ten, który narzuciła większość. Innego stylu niż ten, który tak znakomicie konserwuje neofeudalne odruchy duchownych i świeckich w XXI-wiecznej Polsce. Który promuje potulność, fałszywie podstawianą w miejsce cnoty pokory.
Biskupi powtarzają soborowe wezwanie do aktywizacji świeckich, lecz są to puste słowa. I będzie tak, niezależnie od biskupich intencji, dopóki hierarchia duchowieństwa skupiać będzie całą władzę – i cały majątek. Tutaj nie sprawdzają się nie tylko pojedynczy ludzie, ale i całe struktury.
Przywykliśmy patrzeć na kościelną hierarchię jako na zaporę, przez lata całe broniącą nas przed komunizmem. I tak właśnie było aż do 1989 roku. Potem jednak sytuacja się odwróciła: zmieniały się instytucje, jedne radykalnie, inne tylko z fasady, ale struktury kościelne pozostały bez zmian. A przecież w PRL Kościół instytucjonalny, walcząc z komuną, jakoś paradoksalnie z nią się zrastał. Podstawą lokalnego modus vivendi był (wymuszony co prawda) sojusz sekretarza i proboszcza, XX-wiecznych odpowiedników „wójta i plebana”. I takie to kościelne struktury, wchodząc bez większych zmian w rzeczywistość III RP, z czasem stały się – o paradoksie! – największym instytucjonalnym skansenem PRL w Polsce.
Co najgorsze, klasa biskupów nadal milcząco osłania zbrodniczy występek, jakim jest seksualna deprawacja młodych kleryków oraz katechizowanej dzieciarni i młodzieży przez księży. To stare, odziedziczone jeszcze chyba po czasach kontrreformacji struktury grzechu w Kościele. Afery, jakie wybuchały na tym tle w ostatnich latach, nie zmieniły nastawienia hierarchii, która w momencie próby zwiera obronnie szeregi, lecz wojny pedofilii w Kościele nie wypowiada. Mimo że na całym świecie lecą za to zaniechanie gromy na poszczególne krajowe episkopaty. I Polska nie będzie tutaj wyjątkiem, to tylko kwestia czasu. Ale dopóki tylko się da, biskupi bronią straconych pozycji.
Ze sprawą afer seksualnych wśród samych hierarchów wiąże się kwestia nierozliczonych postaw agenturalnych w czasach PRL. A wiązać się musi, bo wspólnym mianownikiem obu tych obrzydliwych zjawisk był szantaż. Niejeden spośród tych ongiś szantażowanych – dziś jest znanym i utytułowanym profesorem, prałatem, kanonikiem lub nawet biskupem.
Wystarczy… Nie chcę pisać panoramy, wspomnę więc tylko – o niedojrzałości wspólnotowej świeckich, o ich rozpolitykowaniu, zdechrystianizowaniu. O narastającym deficycie misyjności wśród księży, który sprawia, że w kapłańskich rzeszach odnajdują się raczej jednostki „mierne i wierne”, niż wierne po prostu, a księża z charakterem wyjeżdżają do Papui – Nowej Gwinei albo… odchodzą.
Zgorszenia w tym wszystkim tyle, że mógłbym sobie z czystym sumieniem powiedzieć: na cholerę mi taki Kościół! Właśnie – z czystym sumieniem, i to jest chyba najlepszą miarą mojego dramatu życia w Kościele, współtworzenia go. Kiedyś myślałem bowiem: gdybym odszedł, wystąpił, miałbym grzech i czułbym się winny. Dziś już tak nie myślę, wiem bowiem, że uzasadnionych powodów do mojego odejścia z Kościoła uzbierałoby się aż nadto. Podobnie chyba myśli jeden z moich przyjaciół, zakonnik, który odszedł z zakonu. Po wystąpieniu powiedział mi: – Wiedząc to, co ja wiem, wstyd byłby pozostać.
Ja jednak nie odchodzę – i nie jest to z mojej strony dwulicowość ani lenistwo. Pozostaję w Kościele z przekonania, tym bardziej, im więcej brudów w nim widzę.
Im jestem starszy, tym lepiej widzę mocny związek wierności – naczelnej cnoty chrześcijańskiej – z wiecznością. I coraz mniej chce mi się inwestować w rozwiązania, które o wieczność nie są zahaczone. Dlatego pozostanę w Kościele, a on pozostanie moim Kościołem tak długo, jak długo ja w nim będę.
Komentarze:
Komentarze niepołączone z portalem Facebook
2010-10-28 15:29:56 - Klezmer
Wierzę, że w kościele jest również i Jezus Chrystus. Zatem gdybym z kościoła wystąpił to tak jak bym powiedział Jezusowi: Nie odpowiada mi to towarzystwo do którego mnie zapraszasz. Bujaj się z nimi sam. Ja odchodzę. Jezus przyszedł do grzeszników. To nie jest komfortowa sytuacja, ale takie jest chrześcijaństwo. Sam Bóg to tak wymyślił, a z nim nie ma dyskusji. Pozostaje nam szarpać się i próbować zmieniać kościół nawet (a może przede wszystkim) wtedy kiedy to wydaje się beznadziejne.
2010-10-17 21:13:15 - Teresa
"kościelne struktury, wchodząc bez większych zmian w rzeczywistość III RP, z czasem stały się – o paradoksie! – największym instytucjonalnym skansenem PRL w Polsce." - mocno powiedziane! Dał mi Pan do myślenie.
Brak zmian w strukturach kościelnych zbyt często zbywa się twierdzeniem, że tu nie obowiązują prawa demokracji. Nie chodzi o to, żeby zmieniac prawdy wiary czy dogmaty, istnieje jednak wielka potrzeba, żeby pewne istotne dla człowieka wartości i idee przemyśleć, uwzględniając zmiany kultorowe. Również w Kościele potrzeba woli i odwagi, żeby zapytać, czy pewne stawiane przez Kościół wymogi i bariery nadal sa zasadne, a jeśli tak, znaleźć język, który będzie w stanie tę zasadność obronić. Tymczasem w Kościele strasznie dużo jest "mowy trawy".
2010-10-17 20:58:34 - Marianna
Dziękuję za to bardzo mocne "tak" dla Kościoła. Możliwe chyba jedynie dzięki głębokiej i osobistej relacji z Bogiem.
Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.