Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do archiwum

blog Tomasza Wiścickiego

O co tu chodzi

blog Tomasza Wiścickiego
25 stycznia 2012
Tomasz Wiścicki

Katolicyzm otwarty i jego... kontynuatorzy




Na naszych oczach toczy się spór o istnienie – nie, nie świata, skromniej: spór o istnienie tzw. katolicyzmu otwartego. Toczy się zresztą nie od dziś, ale przynajmniej od czasu, gdy Jarosław Gowin w swej książce „Kościół po komunizmie” zaproponował bardziej rozbudowaną typologię postaw w polskim katolicyzmie, na pojęcie „Kościół otwarty” w sposób prosty powoływali się przede wszystkim nostalgiczni weterani. Zwykle zresztą termin ten pojawiał się w kontekście ubolewania, że nurt ten jest słaby i nie ma następców. Aż tu nagle...

W książkowym wywiadzie z abp. Józefem Michalikiem jego rozmówcy – Grzegorz Górny i Tomasz Terlikowski (w książce ich wypowiedzi nie są rozróżnione) – stwierdzili, że rzeczony katolicyzm otwarty obumiera. Powołali się przy tym na spotkanie przedstawicieli tego nurtu w Laskach, na którym – jak stwierdzili – „zjawili się w większości siedemdziesięcioletni działacze z głębokim poczuciem klęski”. Przewodniczący episkopatu odparł, że ta tradycja nie jest już życiodajna i brak w niej młodego pokolenia.

Na te kilka zdań z właściwą swemu wiekowi werwą i nie bez sporej dozy zgryźliwości zareagowała młoda (bynajmniej nie siedemdziesięcioletnia!) redaktor „Więzi”, uczestniczka rzeczonego spotkania, Ewa Karabin. Uznała, że arcybiskup i jego rozmówcy zaprzeczyli istnieniu jej samej i podobnych jej młodych ludzi, którzy jak najbardziej poczuwają się do kontynuacji tego dziedzictwa, co na wspomnianym spotkaniu zadeklarowali w odpowiedzi na pytanie Tadeusza Mazowieckiego. W tym kontekście wymieniła swą „Więziową” koleżankę Ewę Kiedio, nową naczelną miesięcznika „Znak” Dominikę Kozłowską, wiceprezes warszawskiego KIK Julię Koszewską, działaczy tegoż KIK wydających pismo „Kontakt” oraz „młodych dziennikarzy i naukowców”.

Pozwoliłem sobie wtrącić swoje trzy grosze, stawiając hipotezę, że arcybiskup i jego rozmówcy mogli po prostu nie zauważyć istnienia tej grupy, która daje się zauważyć dopiero od niedawna i to (jeszcze?) niezbyt wyraźnie. Doczekałem się odpowiedzi nie tylko od zainteresowanej, ale i od Zbyszka Nosowskiego. Ewa potwierdziła, że jako ludzie młodzi nie są zbyt dobrze widoczni, co jednak „nie wystarczy, żeby w odpowiedzialny sposób publicznie twierdzić, że coś nie istnieje”. Powołała się też na anonimowych wiernych bliskich tej formacji. „Twierdzenie, że ich nie są już <życiodajne>, jest całkowicie nieweryfikowalne, a przez to krzywdzące. Wszystkim nam przydałoby się więcej rozwagi przy pokusie wydawania zbyt łatwych sądów i budowania schematycznych podziałów” – pryncypialnie kończy Ewa Karabin.

Zbyszek Nosowski stwierdza, że Tomek Terlikowski „udaje, że nie wie o istnieniu (i wieku!) np. Grzesia Paca w czy Maćka Müllera i Tomka Ponikły, którzy najlepiej w kontynuują tradycje Turowiczowskie”. „Urobiłem się po łokcie, albo i wyżej – pisze Zbyszek – żeby przekroczyć dychotomię otwarty-zamknięty. Jeśli ona dziś odżywa, to niestety dlatego, że Koledzy Konserwatyści uparcie nam ją wciskają w brzuch”. Ciż sami KK „uparcie stawiają znak równości między dialogowością/otwartością a progresizmem. Rozumiem, że tak im wygodniej. Ale jak to się ma do tak cenionej w tych kręgach wartości, jaką jest prawda?” – nie mniej pryncypialnie kończy polemista mój, a przy okazji rzeczonych Kolegów Konserwatystów.

Na promocji rozmowy z abp. Michalikiem wspomniana Ewa Kiedio nawiązała do istnienia młodego pokolenia katolicyzmu otwartego. Arcybiskup, deklarując się jako stały czytelnik „Więzi”, oświadczył, że o ich istnieniu nie wiedział, co tylko potwierdziło moje przypuszczenie. Dialog został sfilmowany i trafił na stronę Laboratorium „Więzi”, co przeniosło spór w sferę audiowizualną – ostatnio zresztą nie byłem w stanie tego materiału tam odnaleźć.

Kiedy jeszcze należałem do tzw. młodej „Więzi” (tak, tak – jeszcze nie tak dawno temu było się „młodym”...), na rozmowach o dziedzictwie tzw. katolicyzmu otwartego strawiliśmy sporo czasu. Nie były to czcze dyskusje – ich owocem był ówczesny kształt miesięcznika. Niektórzy spośród naszych nieco starszych kolegów załamywali ręce nad zbytnim – ich zdaniem – ukonserwatywnieniem ówczesnej „Więzi”. Miałem wrażenie, że nie był to jakiś arbitralny ideowy przechył, ale konsekwentna decyzja, będąca wynikiem wyciągnięcia wniosków z historii dawnego ruchu „Znak” oraz z najnowszej historii Polski i Kościoła w Polsce, stojących przed nim wyzwań i zagrożeń. Nieprzypadkowo podobną ewolucję przeszedł w tym czasie miesięcznik „Znak” pod rządami Jarosława Gowina. Miałem wówczas i mam do dzisiaj bardzo silne wrażenie, że ówczesna linia tych pism była właśnie mądrym, niebezkrytycznym nawiązaniem do „Znakowo-Więziowej” przeszłości, pozostawieniem tego, co najlepsze, i rozstaniem z tym, co się zdezaktualizowało albo też ujawniło swoją słabość. Wielka w tym zasługa obu ówczesnych naczelnych.

Memento stanowił dla nas ówczesny los „Tygodnika Powszechnego”, najwierniejszego dawnemu rozumieniu tzw. katolicyzmu otwartego. Pamiętam krytycyzm i ironię, z jaką traktowaliśmy tych, którzy nie zauważyli, że coś od lat sześćdziesiątych się zmieniło i czegoś się od tego czasu dowiedzieliśmy. Patrzyliśmy ze smutkiem na szalone trudności ze zmianą pokoleniową w „TP”. W końcu jeśli następcą śp. Jerzego Turowicza został ks. Adam Boniecki – tylko o pokolenie młodszy – i był nim do bardzo niedawna, to nie był znak, że pismo łatwo zachowuje pokoleniową ciągłość... Podobnie symptomatyczne były wieloletnie kłopoty ze znalezieniem szefa działu religijnego – w piśmie katolickim! Patrzyliśmy na odejścia ludzi „TP” do polityki i do innych środowisk, słabo kojarzących się z Kościołem. Za istotną – choć z pewnością nie jedyną – przyczynę tego stanu rzeczy uznawaliśmy właśnie trwanie przy przebrzmiałych podziałach i wizjach.

Pamiętam oczywiście, jak wtedy Zbyszek Nosowski urabiał się po łokcie – albo i wyżej – by wykazać, że dychotomia Kościół otwarty-Kościół zamknięty w „Tygodnikowym” stylu luźno ma się do rzeczywistości. W tym samym czasie Jarek Gowin pisał swą książkę, a potem jej drugie, mocno zmienione (choć nie w konkluzjach) wydanie. Wydawała mi się ona osinowym kołkiem wbitym w upiora dychotomii „otwarty-zamknięty”, mającej rzekomo opisywać Kościół w Polsce.

Spór o istnienie tzw. katolicyzmu otwartego należy dziś uznać za rozstrzygnięty: skoro istnieją młodzi ludzie poczuwający się do tego dziedzictwa, znaczy to, że ten nurt żyje. Mimo to nie byłbym aż tak surowy wobec tych, którzy go dotąd nie dostrzegali: dopóki jego wyznawcy nie pokażą, na co ich naprawdę stać, trudno się dziwić, że nie są zauważani, a jeśli trudno dostrzec specjalne oznaki żywotności nurtu niegdyś wielce znaczącego i prężnego, opinia o jego wyczerpaniu, choć z pewnością niemiła dla zainteresowanych, nie jest aż tak skandaliczna. Najlepszym sposobem zaprzeczenia opinii o nieistnieniu jest takie zaistnienie, by nikt nie mógł mu zaprzeczyć.

Osobną sprawą jest kwestia, czy nawiązywanie wprost do tego dziedzictwa jest dziś płodne. Nie będę ukrywał, że mam co do tego poważne wątpliwości. Mam wrażenie, że to co z niego najbardziej wartościowe i aktualne, wydobyły (ówczesne) środowiska „Znaku” (miesięcznika, nie mylić z mocno komercyjnym dziś wydawnictwem!) i „Więzi”, o których była już mowa. Oczywiście, to z kolei dziedzictwo można i należy wciąż przewartościowywać, jednak powrót do tego, co było, oznacza moim zdaniem spory krok w tył.

Samo określenie „katolicyzm otwarty” zawiera w sobie uproszczenie i prowokuje do widzenia Kościoła w Polsce w kategoriach dychotomicznej wizji, uproszczonej jak (niemal) każda dychotomia: my, dobrzy, otwarci – kontra oni, okropni, zamknięci. To naprawdę nie Koledzy Konserwatyści wmawiają tę dychotomię. Owszem, można widzieć katolicyzm otwarty jako element triady, centrum pomiędzy konserwatyzmem i progresizmem, tak jak ją wiele razy prezentował – w ślad za Juliuszem Eską – Zbyszek Nosowski. Kłopot w tym, że choćby obecna wizja „Więzi”, nie mówiąc o „Znaku”, jest polemiczna przede wszystkim wobec Kolegów Konserwatystów, zwłaszcza jednego kolegi – Tomasza Terlikowskiego...

Widomym znakiem, że coś się tu zmieniło, jest reakcja na sprawę zakazu publicznych wypowiedzi dla ks. Adama Bonieckiego. Że jego macierzysty „TP” stanął za nim murem, przyjmując zdecydowanie świecką perspektywę, ważąc sobie lekce sens zakonnego posłuszeństwa, zupełnie mnie nie zdziwiło – na wszelki wypadek dodam, że nie jest to komplement pod adresem krakowskiego tygodnika. Jednak ochocze wsparcie, jakiego udzieliły „prześladowanemu” księdzu „Więź” i „Znak”, jest zasmucające – i znamienne. Nie wyobrażam sobie, by jeszcze kilka lat temu – w czasach, gdy byłem realnym członkiem redakcji „Więzi” – ówczesna redakcja zaangażowała się w podobną sprawę poprzez zorganizowania listu w obronie księdza. Analiza całej sytuacji i problemów, jakie przy tej okazji się ujawniły, jak choćby, granic dopuszczalnej krytyki w Kościele czy sensu zakonnego posłuszeństwa, oddanie głosu różnym stronom sporu – ale nie list z podpisami, nie „Wstydzę się za mój Kościół”! Owszem, wyobrażam sobie, że podobny list podpisałby niejeden ówczesny redaktor czy współpracownik pisma, ale to zupełnie co innego niż firmowanie i inicjowanie takiej akcji. Również z trudem wyobrażam sobie takie zaangażowanie ze strony Gowinowego „Znaku”.

Oczywiście, to wszystko, co napisałem powyżej, można uznać za klasyczny przykład sporu młodych i byłych młodych. Rzecz jasna, w takim sporze wygrywają via facti zawsze młodzi aktualni. Byłym pozostaje starcze utyskiwanie. Mimo wszystko pozwalam sobie narazić na podobne komentarze, bo uważam, że za moimi – naszymi? – wyborami sprzed lat kilkunastu stoją poważne racje. Nie chodzi tu o zrzędliwe „a nie mówiłem?”. Szkoda byłoby te racje zlekceważyć.



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (15)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?