Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do archiwum

blog Tomasza Wiścickiego

O co tu chodzi

blog Tomasza Wiścickiego
17 października 2012
Tomasz Wiścicki

Salomonowie potrzebni od zaraz




Kardynał Kazimierz Nycz nie wyraził zgody na to, by Mszę dla uczestników marszu protestu przeciw obecnym rządom odprawił któryś z biskupów. Wyznaczył do tej roli „prostego” księdza. Reakcje były przewidywalne: zwolennicy marszu kardynała skrytykowali, choć – zwłaszcza ci oficjalni, pod nazwiskiem – raczej powściągliwie, wyjąwszy może dość ostre przepytywanie, jakie ks. Rafałowi Markowskiemu, rzecznikowi warszawskiej kurii, urządził dziennikarz „Frondy”. Organizatorzy wycofali się też z pierwszej reakcji – rezygnacji z Mszy w ogóle, najwyraźniej zorientowawszy się, że byłby to świetny prezent dla przeciwników, potwierdzający ich tezę, że nie o Najświętszą Ofiarę tu chodzi, ale o „uświetnienie” politycznej demonstracji obecnością hierarchy. Strona przeciwna kardynała pochwaliła, że nie dopuścił do zinstrumentalizowania Kościoła i Eucharystii – jakby nie zauważając, że Msza się odbyła, w dodatku odprawiona przez kapłana wydelegowanego przez biskupa. W sumie przeważyła jednak słabo skrywana satysfakcja, że kardynał utarł organizatorom marszu ich pisowskiego nosa.

A ja się zadumałem... Miałem – i mam nadal – poczucie, że sprawa nie jest taka prosta. Niezwykle inspirujące okazało się dla mnie kategoryczne zdanie Zbyszka Nosowskiego, który – dziękując (w komentarzu na stronie Laboratorium „Więzi”) kardynałowi za jego postawę – stwierdził krótko i stanowczo, że działania współorganizowane przez partię są „jednoznacznie partykularne”. Pomyślałem sobie: czyżby? A może jednak i działania władzy, i przedsięwzięcia opozycji są mieszaniną kwestii partykularnych i generalnych?

Przecież jeśli władza zbuduje most, to oczywiście jest to działanie w interesie ogółu, bo będą po nim chodzić i jeździć stronnicy władzy, jej oponenci oraz ci politycznie niezaangażowani. Jednak władza – każda władza – przy okazji nie zaniedba podkreślić, że to właśnie ona, władza, taki piękny i potrzebny most zbudowała, a ta cała opozycja – szkoda mówić: żadnego porządnego mostu zbudować nie potrafi, a jeśli już w ogóle, to mało, drogo i bez sensu. A więc – głosujcie, ludzie, na nas, budowniczych pięknych mostów! Opozycja z kolei z pewnością będzie szukać dziury w nowym moście: a to, że drogi, a to, że kiepskiej jakości, a to, że budował go szwagier burmistrza do spółki z zięciem, a to, że w innym miejscu przeprawa przydałaby się bardziej. Jest w tym oczywiście motyw obrzydzania ludziom władzy, owszem, ale – może naprawdę most nie jest najwyższej jakości? Może dałoby się go zbudować sporo taniej? No i może były lepsze i bardziej doświadczone firmy niż Szwagier & Zięć Sp. z o. o.?

Władza i opozycja są niezbywalnymi elementami demokratycznego życia publicznego. Władzy nie zabraknie z pewnością nigdzie, ale by demokracja zasługiwała na to miano – musi istnieć i opozycja. I jedna, i druga jest generalna i partykularna zarazem – pozostaje pytanie, w jakich proporcjach. I tu jest moim zdaniem miejsce dla rozważań, w jakich działaniach władzy i w jakich działaniach opozycji mogą pojawić się przedstawiciele Kościoła, zwłaszcza hierarchicznego.

Wracając do punktu wyjścia: w marszu z pewnością był element partykularny, jak to w polityce – dzielący: jego głównym organizatorem była konkretna partia, dążąca – jak każda – do sprawowania władzy. Z drugiej strony – dla wielu ludzi udział w marszu był jak najbardziej moralnym protestem przeciwko ograniczaniu ich wolności przez władzę. Można się z nimi nie zgodzić, ale nie można ich z góry, ryczałtem zdezawuować, że chodzi im o coś partykularnego – władzę określonej partii. To znaczy oczywiście – można tak powiedzieć, tyle że jest to równie partykularne jak to, co zarzuca się adwersarzom. Skoro tak – dlaczego nie mieliby swego moralnego protestu zacząć od Mszy?

Ani władza nie ma monopolu na dobro wspólne, ani opozycja nie jest z definicji partykularna; ani władza z definicji nie łączy, ani też opozycja z definicji nie dzieli. Każde działanie należy rozpatrywać indywidualnie, mając przy tym świadomość, że nikt nie jest w stanie uniezależnić się od własnych poglądów i każdy (nie wyłączając oczywiście niżej podpisanego) jest w swych sądach jakoś uwarunkowany swoimi sympatiami i antypatiami.

Oczywiście, istnieje od dawna remedium na opisywane problemy: totalna eliminacja Kościołów – wszelkich – z życia publicznego, chiński mur separujący państwo, a właściwie życie publiczne od religii, the naked public square – naga, oczyszczona (rzekomo) z wartości przestrzeń publiczna, by użyć tytułu sławnej książki ks. Richarda Johna Neuhausa. Tyle że – jak przekonująco wykazał ten i wielu innych myślicieli – ten zabieg nie jest w istocie możliwy, a próby jego przeprowadzenia oznaczają eliminację jedynie religijnych systemów wartości, z pozostawieniem w owej rzekomo nagiej przestrzeni jedynie strony laickiej, co oznacza po prostu dyskryminację wierzących, zmuszonych do ograniczenia swej wiary do życia ściśle prywatnego, i to bardzo wąsko rozumianego. Krótko mówiąc – jesteśmy skazani na mozolne rozgraniczanie w konkretnych przypadkach, gdzie i w jakich formach obecność Kościoła jest wskazana, a gdzie – nie. Nie pomogą nam tu ogólne kwantyfikatory.

Dodać do tego należy naszą tradycję, w której Kościół zawsze był obecny w życiu publicznym, i całkiem nieźle na tym wszyscy wychodziliśmy. No i trzeba pamiętać o kontekście aktualnym. Jego częścią jest to, że w jego opisie różnimy się nieraz radykalnie, co nie znaczy, byśmy byli skazani jedynie na prywatne, nieweryfikowalne opinie. Mój opis będzie więc z pewnością dla niektórych nie do przyjęcia, będę się jednak upierał, że nie jest to tylko „moja” prawda, to znaczy – żadna prawda.

Mamy więc do czynienia z zasadniczym pęknięciem dzielącym naszą wspólnotę polityczną, grożącą jej spójności i normalnemu funkcjonowaniu. Nie chodzi o to, że dzielą nas spory – te są normalne. Problem w tym, że obie strony wzajemnie się delegitymizują. Politycy i zwykli ludzie głośno mówią, że dobrze będzie dopiero wtedy, gdy adwersarze zostaną politycznie unicestwieni. Oczywiście – któż po cichu nie marzył, by nasi przeciwnicy w naprawdę ważnych, nacechowanych moralnie sporach przestali wreszcie istnieć; rzecz jednak w tym, że u nas takie pragnienia formułuje się zupełnie jawnie i oficjalnie, nie czując wstydu.

Ten podział nie zaczął się od Smoleńska, choć skutki katastrofy bardzo przyczyniły się do jego wzmocnienia. By nie cofać się zanadto w czasie: zaczął się moim zdaniem od kampanii delegitymizacji podwójnych zwycięzców wyborów parlamentarnych i prezydenckich 2005 roku. Dla jednych (zwłaszcza polityków) był to konkretny plan polityczny, dodajmy: skuteczny, przynajmniej do dziś, a w każdym razie do niedawna. Dla innych (zwłaszcza części elit) był to wyraz ich pogardy dla tych, którym (niechętnie) przyznawano prawo do istnienia, ale w żadnym razie do sprawowania władzy. Druga strona, zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej, a bardziej jeszcze – katastrofie posmoleńskiej, odpłaciła pięknym za nadobne. Oczywiście, elementy nienawiści i pogardy towarzyszyły sporom politycznym od dawna – wystarczy wspomnieć „wojnę na górze” z początku lat dziewięćdziesiątych, nigdy jednak nie nienawidzono i nie gardzono w takiej skali i tak jawnie, bezwstydnie, a nawet z dumą.

Nawet jeśli ktoś nie zgadza się (moim zdaniem – wbrew faktom) z moją diagnozą przyczyn tego stanu rzeczy, istnieniu owego groźnego pęknięcia nie sposób zaprzeczyć. Szybko zapomnieliśmy, że całkiem niedawno doszło u nas do bezprecedensowego mordu – wykwitu politycznej nienawiści w postaci czystej. Nie pocieszajmy się tym, że to tylko jeden taki przypadek, ani też tym, że zarówno wśród zwykłych ludzi, jak i polityków nie brak ludzi, których ten wir nie zassał. Sytuacja jest poważna.

Dlatego powtarzam moje ceterum censeo: tylko Kościół może, a skoro może, to powinien próbować temu zaradzić; tylko biskupi zachowali dość ponadpartyjnego autorytetu, by zapanować nad rozlewającą się i zatruwającą nas pogardą i nienawiścią. Widzę, owszem, że część ludzi Kościoła – świeckich i duchownych, w tym biskupów – ochoczo się w ten spór zaangażowała, po obu jego stronach. Nie dziwi mnie to ani nie gorszy. Nie zmniejsza to jednak odpowiedzialności tych, którzy wciąż mogą tę koncyliacyjną rolę odegrać. Nie chodzi o wyeliminowanie sporów i doprowadzenie do ogólnego „kochajmy się” – ani to możliwe, ani wskazane. Chodzi o sprowadzenie sporów w uregulowane koryto, w którym pogarda i nienawiść pewnie i tak będą istniały, ale – na marginesie, wstydliwie, a nie z dumą i w głównym nurcie.

W tym kierunku działają, choć nieśmiało, niektórzy hierarchowie. Taką rolę ma szanse moim zdaniem odegrać kard. Kazimierz Nycz. Dlatego nie ucieszyła mnie wiadomość, od której zacząłem niniejszy komentarz. Nie muszę chyba podkreślać że nie chodzi mi o to, by kardynał metropolita warszawski stanął na czele pochodu. Chodzi mi o to, by próbował znaleźć takie rozwiązania, w których będą mogły się odnaleźć obie strony, bez poczucia, że ich pasterz jest po drugiej stronie. Nie wykluczam, że temu właśnie służyć miało salomonowe wyjście: Msza tak, ale bez biskupa. Jednak w obecnej sytuacji to moim zdaniem za mało. Owszem, udało się uniknąć dalszego zaognienia sytuacji, ale do rozwiązania nie przybliżyliśmy się nawet o milimetr. Co należało zrobić? Nie mam zamiaru podpowiadać kardynałowi konkretnych rozwiązań, które z pewnością nie będzie łatwo znaleźć, ale szukać trzeba. Czas jest wielki.

Moich nadziei związanych z osobą kardynała nie zniweczyło fatalne moim zdaniem stanięcie po stronie jednej strony – władzy – w konflikcie wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Szanse wciąż istnieją – najlepszym dowodem powściągliwa w sumie krytyka ze strony organizatorów marszu.

Warto też przypomnieć, że episkopat wyraźnie opowiedział się za godnym uczczeniem ofiar Smoleńska. Jakoś nikt już o tym nie pamięta – z biskupami na czele. A będę się upierał, że pomnik w centrum Warszawy to nie jest żadna pisowska fanaberia – to oczywistość w naszej kulturze, w którym zarówno zasłużonych ludzi, jak i ofiary ważnych historycznie i symbolicznie wydarzeń czci się pomnikami – a tu mamy i jedno, i drugie. Miarą stanu naszej wspólnoty jest to, że ta oczywistość uchodzi za partyjny partykularyzm.

Tu naprawdę nie chodzi o politykę w sensie gry o władzę. Tu chodzi o przyszłość naszej wspólnoty – czy będziemy w stanie żyć razem, czy też podzielimy się ostatecznie i nieodwołalnie na walczące ze sobą, pełne wzajemnej nienawiści i pogardy plemiona. Tu nie wystarczy, by biskupi stali z boku i nie dolewali oliwy do ognia. Trzeba go gasić.



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

2012-10-23 17:41:02 - Tomasz Wiścicki

No coż: Ty swoje - ja swoje... Rzeczywiście, szkoda powtarzać, więc tylko:
ad 1: Napisałem, co napisałem, bo moim zdaniem Kardynał całkowicie zignorował kontekst, w jakim krzyż się na Krakowskim pojawił - najpierw żałoby, a potem pragnienia (ludzkiego przede wszystkim, a nie pisowskiego!) upamiętnienia ofiar, czemu z politycznych właśnie powodów władza się przeciwstawiła. Albo więc tego kontekstu nie zauważył (a mam o nim zbyt dobre zdanie, bym w to uwierzył), albo zignorował to świadomie. I w tym sensie stanął po stronie włądzy, która osiagnęła to, co chciała: ani krzyża, ani pomnika, ani niczego. Ani realizacji tego, co biskupi sami napisali...
Ad 2. Napisałeś: "demonstracja współorganizowana przez partię polityczną – a więc jednoznacznie partykularna". I z tym się nie zgadzam. A wcale nie oczekiwałem, że Kardynał się pod tą demonstracją podpisze, tylko - zob. w tekście.


2012-10-23 12:28:47 - Zbigniew Nosowski

Teraz cdn:
2. Zaś co do marszu, który przywołujesz - był organizowany przez partię polityczną pod hasłami obalenia rządu. Dlatego był w kraju demokratycznym jednoznacznie partykularny (niezależnie czy się rząd lubi czy nie). Oczywiście ta partia ma takie rozumienie dobra wspólnego. Ale ze względu na partyjny charakter demonstracji nie powinna być ona współorganizowana przez instytucje kościelne. A była - przez zakonne radio. Nawoływało ono do udziału zarówno pod hasłami obrony wolności słowa, które przywołujesz, jak i pod antyrządowymi hasłami m.in. o eksterminacji narodu.
Dlatego taka manifestacja nie powinna - ze względu na zasady, jakie przywołujesz - spotkać się ze wsparciem lokalnego biskupa. I tak się nie stało. Za co dziękowałem kardynałowi, i nadal dziękuję.


2012-10-23 12:28:25 - Zbigniew Nosowski

Tomku, pełna zgoda co do zasad.
1. Pełna niezgoda natomiast (już od ponad dwóch lat między nami) co do tego, że - jak twierdzisz - kard. Nycz w \\\"sporze o krzyż\\\" na KP stanął po stronie władzy. Moim zdaniem - i jego zdaniem także, jak sądzę - stanął nie po stronie władzy, nie przeciwko obecności krzyża, tylko w obronie krzyża. Podjął decyzję o przeniesieniu krzyża w trosce o dobrą obecność krzyża w przestrzeni publicznej, która nie będzie go instrumentalizować w walce politycznej. Bo spór był (i jest) polityczny, a nie o krzyż.
Dalej można by powtarzać argumenty, które już niestety znamy na pamięć i - raz jeszcze niestety - co gorsza, nie mają mocy przekonywania partnera.
CDN (bo to, co napisałem, okazało się za długie o 37 znaków...)


Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (15)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?