Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do archiwum

blog ogólny

Forum Romanum

blog ogólny
31 stycznia 2014
Ireneusz Cieślik

„Heretycy” i ambona




Kiedy spojrzałem na tytuł artykułu Dawida Gospodarka „Ambona nie dla heretyka” zamieszczonego na portalu deon.pl, pierwszym skojarzeniem była reminiscencja sprzed lat, z czasów moich studiów teologicznych na KUL. Otóż w ramach zajęć z historii Kościoła czy teologii dogmatycznej musiałem się wówczas oczywiście zapoznać z doktrynami i poglądami, które przez Kościół uznane zostały za heretyckie. Często zresztą nie ograniczałem się do wiadomości potrzebnych jedynie do zdania egzaminu, lecz starałem się poznać głębiej nie same tylko nauczane treści, ale też sposób myślenia czy drogi argumentacji tych, którzy stali za takimi poglądami. Zdarzyło się w tym czasie, że zacząłem pod tym kątem analizować również słyszane w różnych kościołach kazania. Wyniki były dla mnie przerażające. Normą było, że w kazaniu z łatwością doszukiwałem się kilku poglądów, które z punktu widzenia doktryny Kościoła katolickiego uważane są za herezje, czasem nawet bardzo poważne (jedynie tytułem przykładu podam tu, że kwitły w najlepsze różne odmiany pelagianizmu, a ksiądz zabierający się do „wyjaśnienia” nauki o Trójcy Świętej zazwyczaj opowiadał bzdury), zaś do wyjątków należały kazania od nich wolne. Dość więc szybko zaniechałem tej praktyki w trosce o to, by koncentracja na błędach nie przesłoniła mi głoszonego przez homiletów słowa Bożego. Dziś myślę, że była to decyzja z pożytkiem dla mojego życia duchowego, choć nie ukrywam, że głoszone przez kaznodziejów błędne czy co najmniej podejrzane poglądy czasem dalej mi odbiór słowa Bożego utrudniają.

Oczywiście, wystarczyło przeczytać pierwsze zdanie artykułu Gospodarka, by się zorientować, że jego problemem nie jest troska o doktrynalną poprawność kazań w naszych kościołach, lecz „polska praktyka zapraszania do wygłoszenia homilii przedstawicieli Kościołów i wspólnot niekatolickich podczas Mszy w czasie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan”. Autor, w zasadny sposób powołując się na przepisy kościelne, wykazuje, że taka praktyka „wydaje się być niezgodną z prawem Kościoła”. Chciałbym jednak do sprawy zgłosić kilka uwag.

Zacząć muszę od tytułu.

Od z górą półwiecza Kościół katolicki, mimo wcześniejszych oporów, zaangażował swe najwyższe autorytety, z całą mocą włączając się w ruch ekumeniczny, który – jak stwierdził II Sobór Watykański – powstał pod tchnieniem łaski Ducha Świętego (DE 1). Od tego też czasu z języka kościelnego zniknął szereg określeń używanych wcześniej w stosunku do chrześcijan innych wyznań. Jednym z takich określeń było słowo „heretyk” (oczywiście samo to słowo dalej można spotkać choćby w Katechizmie czy Kodeksie Prawa Kanonicznego, ale ani w dokumentach kościelnych, ani w oficjalnych wypowiedziach przedstawicieli Kościoła katolickiego nie jest ono odnoszone do współcześnie żyjących chrześcijan innych wyznań).

Grecka etymologia słów „herezja”, „heretyk” wywodzi się od czasownika „wybierać”. W starożytności chrześcijańskiej stosowano je wówczas, gdy jakaś osoba czy grupa osób tak akcentowała którąś z prawd chrześcijańskich, iż de facto odrzucała inne, często ważniejsze, co w konsekwencji zwykle równało się odłączeniu od Chrystusowej Ewangelii, Boga i Kościoła (jak odbierane było oskarżenie o herezję pokazuje nam przykład abby Agatona z Ojców Pustyni, który beznamiętnie znosił epitety przypisujące mu rozmaite bezeceństwa, gwałtownie jednak protestował na nazwanie go heretykiem, gdyż – jak mówił – nie chce się od Boga oddalać). W takim ujęciu heretyk naturalnie nie był uznawany za chrześcijanina.

Oczywistym jest jednak, że zazwyczaj z takim przypadkiem nie mamy do czynienia w odniesieniu do współczesnych chrześcijan, zwłaszcza żyjących w Kościołach i wspólnotach o wiekowych tradycjach. Dzięki ruchowi ekumenicznemu dostrzeżono przy tym, że odmienne akcenty i ujęcia u innych chrześcijan często nie naruszają sedna ewangelicznej nauki, lecz raczej są wynikiem odmiennych metod poznania i wyznawania prawd wiary. Stąd – jak nawet zauważa Sobór – „niektóre aspekty objawionych tajemnic czasem znajdują stosowniejsze ujęcie i lepsze naświetlenie u jednych niż u drugich, tak że trzeba powiedzieć, iż te odmienne sformułowania teologiczne nierzadko raczej się wzajem uzupełniają, niż przeciwstawiają” (DE 17).

Taka właśnie świadomość skłoniła Kościół m.in. do wycofania z użycia niektórych mocno nacechowanych w przeszłości określeń. Choć chodziło tu niewątpliwie o swoiste oczyszczenie przedpola w perspektywie poprawy wzajemnych relacji, to nie był to efekt jakiejś kurtuazji, tylko również poznania i uznania, iż określenia te mogą być dla naszych braci niesprawiedliwe oraz nierzadko ich ranić.

Przyzwyczaiłem się już do tego, że polscy katolicy są bardziej papiescy od papieża. W Rzymie mogą się z pewnych słów wycofać, ale przecież my i tak wiemy, jak jest. I jak ktoś chce nazywać innych chrześcijan heretykami, bo uważa tę nazwę za odpowiednią – jego problem. Woląc jednak samemu trzymać się zasad watykańskiej kindersztuby, chciałem więc tylko zauważyć, że gdyby ktoś nawet postrzegał jakąś osobę jako „grubą, pryszczatą babę” i w jego mniemaniu miało to określenie odpowiadać rzeczywistości, to wyrażanie się (zwłaszcza publiczne) o niej w ten sposób jest zwyczajnie objawem braku kultury. A podobnym objawem degrengolady stosunków pomiędzy chrześcijanami – było nie było: siostrami i braćmi w Chrystusie! – jest używanie wobec siebie nazwy „heretyk”. Muszę przyznać, iż jestem zbulwersowany taką praktyką redakcji portalu Deon. Fakt, że artykuł o takim tytule ukazał się nazajutrz po Tygodniu Modlitw o Jedność Chrześcijan jest po prostu skandalem. Tym bardziej, iż w samym tekście artykułu takiego sformułowania brak!!!

Co zaś do meritum artykułu Pana Gospodarka:

Chociaż oczywiście prawdą jest stwierdzenie autora, że w Kościele katolickim homilia mszalna jest czynnością zastrzeżoną dla biskupa, prezbitera bądź diakona, to jest to tylko część prawdy. To zastrzeżenie idzie bowiem jeszcze dalej. Jak głosi wzmiankowane przez Gospodarka Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego: „Homilię winien z zasady głosić kapłan celebrujący” (OWMR 66). Jest ona więc czynnością własną nie jakiegokolwiek księdza, tylko celebransa. Dokument dodaje, iż celebrans może ją zlecić koncelebransowi lub w pewnych okolicznościach także diakonowi, zaś „biskup lub prezbiter, który uczestniczy w celebracji, choć nie może koncelebrować”, może ją wygłosić tylko „w szczególnych przypadkach i ze słusznej przyczyny”. Trzeba podkreślić, że cały czas mowa jest tu o osobach nie tylko posiadających święcenia, ale też będących uczestnikami konkretnej liturgicznej celebracji. Taką osobą nie jest natomiast ksiądz przychodzący w trakcie celebracji tylko na czas wygłoszenia kazania, co jest dość powszechną praktyką w polskich kościołach. Zauważmy, że podobnie jak w przypadku tzw. gościnności kaznodziejskiej, w ramach tego rozpowszechnionego po parafiach zwyczaju kaznodziejskiego wybiera się (herezja?) pewien aspekt przepisu, arbitralnie uznając, iż jest on w danej sytuacji do pominięcia (warto bowiem sobie uświadomić, że mający ważne święcenia duchowny niekatolicki uczestniczący w celebracji spełnia wszystkie pozostałe kryteria homilety). Przy skali rozpowszechnienia praktyki wygłaszania kazań przez księży niecelebrujących, zasięg – zarówno w sensie czasowym, jak i terytorialnym – występowania gościnności kaznodziejskiej w ramach tzw. tygodnia ekumenicznego jest po prostu zjawiskiem marginalnym. Jeżeli zatem rzeczywiście chodzi nam o „konkretny wymiar znaków i symboli w przestrzeni liturgicznej, które muszą być czytelne”, to zdecydowanie lepiej skupić się na tamtych nadużyciach. No chyba, że wolimy przecedzać komara, a połykać wielbłąda.

Polemika ta została przesłana do redakcji Deon.pl, nie została jednak opublikowana.



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (236)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?