Komentarze
blog Ewy Karabin
Okruchy dnia
24 czerwca 2014
Historie intymne
W moim prywatnym rankingu lektur „Apokryf rodzinny” należy do tej samej kategorii co „Pan Tadeusz” – są to książki, które najlepiej smakują przy kolejnym podejściu. Do obu tytułów przymierzałam się kilka razy i zawsze wracałam na tarczy. Kilka tygodni temu jak zwykle stanęłam przed regałem z książkami, a że półka z Malewską mieści się akurat na wysokości wzroku (ukryta celowość, z książkami nie ma przypadków) zgarnęłam „Apokryf” po krótkiej chwili wahania i... wsiąkłam na amen.
„Apokryf rodzinny” to w nieskrywanym założeniu autorki opowieść nie tylko o jej przodkach (choć sama przyznaje, że „punktem wyjścia tej historii jest prosty fakt, że jej narrator, nie inaczej jak wszyscy ludzie, miał aż ośmioro pradziadków [z prababkami]”). Malewska zbadała szczegółowo własną historię rodzinną, wykorzystała swoją olbrzymią wiedzą na temat dziejów naszego kraju oraz niezwykłą znajomość faktów z zakresu socjologii codzienności. Powstała z tego mała książeczka, która zrodziła się z prostej chęci odpowiedzenia sobie na pytanie: „skąd się wzięłam?”, ale która w efekcie jest czymś więcej, to „dzieje rodzinne co drugiego inteligenta mojego pokolenia”, jak przyznaje autorka.
Inteligent – w latach 60., gdy książka powstawała, była to jeszcze kategoria żywa. Dziś trudno już właściwie ustalić, kim jest inteligent. Na zorganizowaną dwa lata temu przez miesięcznik „Znak” debatę o inteligencji katolickiej przyszło mniej słuchaczy niż prelegentów, co najlepiej chyba obrazuje rangę tego zagadnienia w świadomości społecznej. Dlatego dziś nie czytałabym tej książki jako przyczynku do badań nad etosem inteligencji, tylko znalazła inny wspólny mianownik dla prezentowanych tu życiorysów – Malewska pokazuje losy ludzi, którym przyszło żyć w burzliwych czasach, zatem ich prywatne historie są tak ściśle splecione z historią Polski, że nie sposób tego węzła rozsupłać i rozpatrywać ich osobno.
Niezależnie od tego, czy opisuje węgierskiego winnego prokurenta, który stał się płatnym zabijaką hetmana Ogińskiego, lubelskiego notariusza wbrew własnej woli wplątanego w antycarską konspirację czy małą Colignon, nastoletnią panią dworu w Pilaszkowie, gdzie kazała ogrodnikowi wozić się taczką po ogrodzie, Malewska zawsze umieszcza ich na starannie naszkicowanym tle, które niekiedy bywa nawet ciekawsze niż główni bohaterowie. Ta niepozorna książeczka o przodkach autorki to piękna opowieść o Polsce, tylko Malewska przygląda się jej nie z wysokości wielkich zrywów narodowych, ale z poziomu codziennej krzątaniny ludzi, którzy chcąc nie chcąc, muszą mierzyć się z wyzwaniami swojej epoki.
Ta książka napisana jest z niezwykłą już dziś elegancją, bez cienia kokieterii i mrugania do czytelnika, ale to nie odbiera jej werwy i poczucia humoru. Historia minionych wieków ożywa pod piórem Malewskiej w sposób sugestywny, ale nienachalny. Gesty, spojrzenia, uściski dłoni – wszystko ma tu swoją wagę, każda sytuacja ma wyrazisty kontur, który nie pozwala rozmyć jej w morzu uogólnień i historycznych podsumowań. Dawno już nie miałam poczucia obcowania z dziełem tak pełnym i skończonym. I w pełni zgadzam się, z Jadwigą Żylińską, gdy pisze w liście do Hanny Malewskiej: „tak właśnie powinno się pisać, tak właśnie chciałabym umieć pisać”.
Ewa Karabin poleca:
Komentarze:
Komentarze niepołączone z portalem Facebook
Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.