Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do bloga

blog ogólny

Forum Romanum

blog ogólny
29 marca 2016
Katarzyna Jabłońska

Ks. Jan Kaczkowski: odważny i dziki




Niespełna trzy tygodnie temu odwiedziłam Jana w jego rodzinnym, bardzo gościnnym domu w Sopocie. Pojechałam z… bażantem; miałam nadzieję, że go tym daniem zaskoczę i jako smakoszowi sprawię nim przyjemność. „To naprawdę baaażant?” – pytał z charakterystyczną dla niego przekorą.

Podczas tamtej naszej rozmowy, pomimo – jak mi się wydawało – dość intensywnej praktyki w puckim hospicjum i na indywidualnym toku studiów u olimpijczyka w dziedzinie trudnych rozmów, czyli ks. Jana Kaczkowskiego, niemal całkiem poległam. Siedząc przy jego łóżku, rozkleiłam się. Przepraszałam, że tak fatalnie zdaję egzamin, co Jan skwitował poważnie: „Nic nie szkodzi, nie martw się to drobiazg”. Pytany, czy nie tęskni za hospicjum, o którym mawiał przecież, że to jego życie, odpowiedział ze spokojem: „Przyzwyczajam się do życia bez hospicjum, a poza tym jestem spokojny, że radzą sobie tam beze mnie”. Kiedy się żegnaliśmy przekazywałam mu pozdrowienia i zapewnienia o modlitwie od mnóstwa osób. „To ważne – mówił – dziękuję za tę modlitwę, ona bardzo pomaga”.
Uwielbiany był za spontaniczność, błyskotliwość i niekonwencjonalne opinie. W tej ostatniej rozmowie był poważny, nie żartował.

Nasza wspólna praca nad książką Szału nie ma, jest rak i nad kolejną, którą przygotowywaliśmy, odbywała się głównie w rodzinnym domu Jana w Sopocie. Miałam przywilej poznać jego wspaniałych rodziców, którzy cierpliwie znosili moje dość częste wizyty i rozmowy z Janem, dotyczące zwłaszcza choroby i umierania – także śmiertelnej choroby ich własnego syna. Nie znaczy to jednak, że podczas tych spotkań panował jakiś żałobny nastrój. Znany jest przecież oryginalny styl księdza Jana Kaczkowskiego, który o sprawach najważniejszych i najtrudniejszych potrafi mówić bez owijania w bawełnę, z przekorą, humorem i niekonwencjonalnym językiem. Sam był zdania, że: „Choroby, nawet śmiertelnej, nie można przez cały czas traktować ze śmiertelną powagą, bo już samo to by nas zabiło. Podobnie jak w innych życiowych trudnościach ratuje nas tu poczucie humoru, autoironia i dystans do siebie”. W praktyce wyglądało to m.in. tak. Któregoś dnia Magda, siostra Jana, próbowała ułożyć go równo w łóżku. Jan nie był z tego specjalnie zadowolony. W pewnym momencie Magda zakomenderowała: „Przekręć się”, na co Jan odparł z szelmowskim uśmiechem: „Naprawdę chciałabyś, żeby to było już?” I oboje wybuchnęli śmiechem.

Zawsze podziwiałam Jana za odwagę, z jaką mówił o sprawach niepopularnych. Choćby takie zdanie: „Nie da się zlekceważyć jedynie biologicznego – jak się często wydaje – trwania człowieka. O kimś, kto od pięciu lat pozostaje w śpiączce, nie można powiedzieć, że jest byłym organizmem ludzkim. Nadal jest osobą. I wciąż ma nam coś do ofiarowania – swoją bezbronność”. Albo słowa, których adresatami są bliscy człowieka wyniszczonego śmiertelną chorobą: „Zgoda na odstąpienie od leczenia, które dla chorego oznacza więcej bólu niż korzyści, to znak prawdziwej, dojrzałej miłości”. Jestem mu bardzo wdzięczna, że dodał mi odwagi, aby nie uciekać przed pytaniem: jak dobrze przeżyć własną śmierć, bo przecież „Jeśli o nią chodzi –mówił – wszyscy jesteśmy pozytywnie zdiagnozowani”.

Wielokrotnie miałam okazję uczestniczyć w mszach świętych odprawianych przez Jana i zawsze poruszało mnie, że bez względu na to, jak jest zmęczony, jak się czuje, czy odprawia w pięknym kościele, w skromnej hospicyjnej kaplicy czy w domu przy kuchennym stole – zawsze w jego celebracji była dbałość, powiedziałabym nawet, rodzaj czci. Sam mówił czasem, że pewne gesty wykonuje pokracznie. Podniesienie w górę hostii czy kielicha z winem sprawiało mu – odkąd był mniej sprawny fizycznie – wyraźną trudność, ale tym mocniej przypominało to, wręcz unaoczniało, że Eucharystia jest pamiątką ofiary Chrystusa, który oddał swoje życie za każdego z ludzi. Imię Jan znaczy: Bóg jest łaskawy. I Jan zawsze z pasją bronił tej prawdy.

Bardzo poruszała mnie też czuła uważność Jana wobec chorych – sam mógł być na ostatnich nogach, ale jeśli któryś z pacjentów go potrzebował, to on był do dyspozycji. Nieważne, że była trzecia w nocy, albo że przyjmował jakichś szacownych gości w hospicjum. I chory wcale nie zawsze musiał sygnalizować tę potrzebę spotkania. Wystarczyło spojrzenie, aby Jan wiedział, że dobrze będzie wziąć na stronę pana Kazimierza albo panią Marię i porozmawiać, czy po prostu pożartować. Tak było niemal do samego końca.

Jan był nieprzewidywalny, miał ostry język i cudowne poczucie humoru. Bywał nieznośny, uparty i... czuły. Był niczym pasjonująca książka, która zaczyna się jak powieść przygodowa – by stać się moralitetem. Spotkanie z nim było przywilejem i pozostaje dla mnie wyzwaniem.

Na zdjęciu: ks. Jan Kaczkowski w lustrze trzymanym przez Katarzynę Jabłońską (fot. Beata Ciosek w redakcji "Więzi").



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

2016-03-29 21:48:20 - kaja

Uwielbiałam go słuchać, mial coś w swoim głosie, coś takiego jak magnes że chce się więcej i więcej. Być może to była PRAWDA ktora od niego bila...


Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (236)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?