Czytelnia
ks. Jerzy Szymik
Do Pszowa
Dokąd?
Udaję się do Pszowa, po prostu. Owszem, mógłbym tu opowiadać o wędrówce do ksiąg wielkich teologów (Rahner, von Balthasar, Congar, wielu innych), o błogosławionych chwilach klasztornych rekolekcji (kamedulski erem na Bielanach pod Krakowem), o duchowych pożytkach podpatrywania moich mistrzów (Jan Paweł II, abp Nossol, paru KUL-owskich profesorów) oraz przyjaciół i uczniów (trafiają się wśród nich nierzadko ludzie święci...). I wszystko byłoby prawdą.
Ale w najgłębszej warstwie, moja duchowa wędrówka jest zawsze jakimś wariantem drogi do Pszowa. To niewielkie, kilkunastotysięczne miasteczko na południowych krańcach Górnego Śląska, u wylotu Bramy Morawskiej. Tam się urodziłem. Ale Pszów, jak go pojmuję, to coś więcej niż miejsce. Jest trochę jak Ziemia Kanaan, trochę jak Itaka, przypomina też Macondo. I ma coś z Miłoszowej Litwy. Jest też na pewno antytezą bezdomności i wykorzenienia. Pszów to ludzie, z których miłości jestem, ich wspólnota, ich groby. Pszów to książki, spotkania, wydarzenia. Początki wszelkich zachwytów i trwóg, cała duchowo-cielesna tkanka mojego życia. To kościół, w którym po raz pierwszy dopadło mnie piękno zapachu starych modlitewników, gdzie zrozumiałem pewnego dziecięcego dnia, że Matka Boska z cudownego obrazu uśmiecha się osobiście do mnie. I że mam być księdzem. To dom rodzinny gdzie uczyłem się chrześcijańskiego alfabetu: kochać, pracować, cierpieć. To świat, w którym bije moje źródło. I skąd bije dla mnie dzwon: towarzyszy mi wiernie, sądzi mnie, ośmiela. Gdziekolwiek i jakikolwiek jestem.
Dlaczego właśnie tam? Wierzę, że Bóg się nie myli, dając nam życie tu i teraz, a nie tam i wtedy (lub potem). I że gdzieś na wyciągnięcie ręki otrzymujemy — wraz z darem życia — dostęp do źródeł duchowych sił. U samego korzenia.
Więc kiedy mi grzesznie i gorzko, wracam do Pszowa. Resztę niech w tej sprawie dopowie wiersz:
Ksiądz Skwara, pszowski farorz, buduje wieże bazyliki. Późny wrzesień, druga połowa XIX wieku
Wieżom przybywało strzelistości,
„Kronice Pszowa” przybywało stronic,
Skwarze ubywało zdrowia.
Pierwsze szrony błyszczały rankami na gałęziach jarzębin i hebzu,
a ciemna wilgoć szła od Łangu, spod Szczybnej Kampy
i lepką mgłą oplatała pola i ludzi.
Październik stał już pod syryńskim lasem, na granicy mroku i światła
i przyglądał się ze współczuciem życiu, które tliło się
we wsi jak dogasający knot gromnicy.
Marząc o niedostępnych gniazdach, nad kikutami wież kołowały kawki.
Farorzowi ubywało ufności, przybywało zwątpienia —
— jak to pod wieczór.
Na Zepłociu wybuchały pożary, na Dołach — głód.
Umierały niemowlęta, „Anna” fedrowała słabo.
Ludzie zaczęli wyjeżdżać do kopalń Westfalii.
I musiało to być wtedy, o wczesnym zachodzie:
Ksiądz Skwara wychodzi przed probostwo i widzi jak
wrześniowe światło opiera się, miodowe, o kasztany przed kościołem.
I rozumie w tej jasności łagodnej: ta ziemia, żadna inna.
I odtąd wieże przekłuwają niebo na wylot,
sprowadzając deszcz łaski.
Z niej jestem
Gietrzwałd — Pszów — Lublin,
21 września — 3 października 2002 r.
ks. Jerzy Szymik — teolog, poeta
1