Czytelnia
Gdzie są te piramidy?
Z prof. Normanem Daviesem rozmawiają Jacek Borkowicz i Krzysztof Kosiński
Krzysztof Kosiński: Istnieją różne sposoby uprawiania historii. Jedni koncentrują się na wielkich wydarzeniach, inni — zdecydowanie rzadziej — próbują na przykład opisać historię zapachów. Czym według pana profesora jest historia?
Norman Davies: Każdy przedmiot, każda idea, każda osoba, każda wspólnota ma swoją historię. Jest historia filiżanek, historia spodni, historia Krakowa, historia profesorów, historia uniwersytetów, jest historia fryzur. Wszystko co istnieje, istnieje w czasie i ma swoją historię. Wszystko ewoluuje, wszystko ma swoje zmiany, są przyczyny i konsekwencje. Ja widzę historię jako istnienie rzeczy w czasie, analizę, opisanie, dyskutowanie tego zjawiska. Historia jako dyscyplina dotyczy wszystkiego.
K. Kosiński: Przed laty, jako student, przygotowywałem się do egzaminu z historii nowożytnej i byłem w rozpaczy, odkładając, całkowicie znudzony, kolejne podręczniki. Coś mnie tknęło i wypożyczyłem z biblioteki pańskie „Boże igrzysko”. Nie tylko przeczytałem tę książkę jednym tchem, ale i zdałem przyzwoicie egzamin. Myślę że podobną przygodę przeżyło wielu młodych Polaków.
N. Davies: Miałem to szczęście, że zacząłem pisać o Polsce w epoce, kiedy samym historykom polskim niedostępna była pełna swoboda pisania. Dobrze czy źle, ale mogłem pisać o drażliwych tematach, nie dotkniętych przez innych. Poza tym człowiek z zewnątrz zawsze ma przewagę nad kimś, kto jest blisko związany z tematem, więc ma różne hamulce i wątpliwości. Kiedyś powiedziałem, że najlepszą historię Polski napisze być może Tybetańczyk.
Kolejna sprawa, to jak się komunikuje tę historię. Ja od młodych lat szczęśliwie znalazłem się w gronie ludzi, którzy byli przede wszystkim pisarzami. A w tamtym świecie być autorem znaczyło więcej, niż być naukowcem. Mój stryj Donny, czyli Donald Davies, był korespondentem sportowym „Manchester Guardiana” — wtedy głównej gazety liberalnej w Anglii — ale pisał o piłce nożnej jako o kulturze. Wychowałem się w świecie, gdzie „dobry pisarz” to był najwyższy komplement. Gdy studiowałem w Oksfordzie, moi mistrzowie również znani byli nie tylko jako historycy, ale i jako pisarze. Na przykład mój tutor Alan Taylor, najlepiej znany historyk w świecie anglojęzycznym, umiał świetnie pisać i mówić. Był pierwszym brytyjskim teledon (to ktoś w rodzaju dzisiejszej gwiazdy telewizyjnej) w latach sześćdziesiątych, kiedy nie istniały nagrania. Umiał mówić prosto do kamery przez 45 minut bez jednego błędu!
Wydaje mi się, że takiego podejścia do historii brakuje w Polsce, gdzie jest tradycja nie wiem czy mogę to powiedzieć niemieckiego podejścia do wiedzy. Uczony profesor musi być poważny, ciężki, musi imponować, ale żeby on był człowiekiem wyobraźni, paradoksu, czy dowcipu — to już jest rzadka rzecz. Mógłbym zresztą całą książkę napisać o tym, dlaczego historycy w dwudziestowiecznej Polsce są tacy, jacy są. Wydaje mi się, że emocjonalny ciężar wypadków dziejowych był tak wielki, że nie lekko im było o tym wszystkim pisać.
Jacek Borkowicz: To lekkie pisanie musi być też podparte olbrzymią wiedzą o faktach. W „Wyspach” zacytował pan opinię o wielkim dziewiętnastowiecznym historyku angielskim, Thomasie Babingtonie Macaulayu: „zanim napisze jedno zdanie, czyta dwadzieścia książek; zanim napisze długi na jedną linijkę opis, przemierza setki mil”. Na taki kompetentny opis, podany jednocześnie lekkim i narracyjnym stylem, zdobyć się mogą tylko badacze wybitnie uzdolnieni.