Czytelnia

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski, Krytyk Jekyll i pisarz Hyde, WIĘŹ 2003 nr 4.

KRYTYK: Pisząc recenzje z tomików Świetlickiego i Podsiadły, z powieści Tokarczuk i Filipiak, dzieliłem się po prostu swoim zachwytem. Z założenia unikałem pisania o tekstach nieudanych; po trosze dlatego, że nie byłem pewien słuszności swoich zarzutów, po trosze dlatego, że, jak twierdzi mój ulubiony filozof, „gdzie kochać nie można — tam należy mijać”, po trosze wreszcie, ponieważ istniał we mnie małoduszny lęk przed robieniem ludziom przykrości. Nie miałem się za krytyka literackiego; miałem się za czytelnika, który w wyniku zbiegu okoliczności zyskał trybunę, z której może opowiadać o swoich czytelniczych fascynacjach. Uważałem, że warto je rozpowszechniać; na początku lat dziewięćdziesiątych w polskim życiu literackim trwał estetyczny zastój, spetryfikowana hierarchia wartości, która pozwalała powtarzać jak mantrę kilka nazwisk, cenionych zresztą, Bóg jeden wie, za rzeczywiste osiągnięcia literackie, czy za przyzwoitą postawę w szeregach opozycji. Skutki dawały się już dostrzec: publiczność, znużona zacnością literatury drugoobiegowej i pozbawiona utworów opisujących świat mentalny, jaki wychynął po roku 1989 (dziś rozumiem, że również — słabo zorientowana w dorobku emigracji), coraz wyraźniej zwracała się do autorów obcych, starych mistrzów darząc niezobowiązującym szacunkiem, a debiutantów po prostu nie dostrzegając. W tym stanie rzeczy warto było opublikować kilkanaście czy kilkadziesiąt przesadnych (tak!) pochwał, zamienić się na parę lat w komiwojażera czy zgoła akwizytora młodej literatury, żeby współtworzyć klimat, w którym zostali rozpoznani jako ważni dla czytelników tacy autorzy, jak Tokarczuk, Stasiuk, Podsiadło czy Świetlicki. Nie twierdzę, że w końcu by się nie przebili — są fantastycznie utalentowani — ale było im łatwiej. Tak jest: dzięki nam, krytykom.

LITERAT: To nie jest odpowiedź na pytanie o potrzebę krytyki w zwyczajnych czasach; nie mówiąc o tym, że pisanie wyłącznie pozytywnych recenzji było jednak, co sam po części przyznajesz, tchórzostwem („małoduszny lęk przed robieniem ludziom przykrości”). Nie byłeś zresztą konsekwentny, bo np. w „Pegazie” z twoim udziałem zaatakowaliście Małgorzatę Saramonowicz i to głównie za reklamiarski tekst, który zamieściło wydawnictwo na okładce jej „Siostry” (żeby było śmieszniej: to samo wydawnictwo, w którym ja teraz publikuję). W dodatku pewnego ruchu nie daje się zahamować: rozbudzanie „apetytu na przemianę”, w którym wziąłeś udział, owocuje dziś histerycznymi pochwałami dla dziewiętnastolatki z Wejherowa, która naprawdę napisała zadziwiająco dobrą książkę, ale nie stanowi przecież przełomu1, zważywszy, co ćwierć wieku temu robił Komolka, Schubert, że o Białoszewskim nie wspomnę. Ale też dokładnie tak samo odpowiadano na twoje zachwyty Świetlickim... Również zwyczaj atakowania autora za teksty zamieszczone na okładce wszedł w nawyk: nie dalej jak miesiąc temu recenzent „Fa-Artu”, szukając dowodów na to, że moja proza zaraża wszystkich kiczem, potraktował zdanie z okładki jakby było integralną częścią mojej książki.

KRYTYK: Nie widzisz zatem sposobu, aby usprawiedliwić moją działalność sprzed kilku lat?

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 następna strona

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?