Czytelnia

Jacek Borkowicz

Jacek Borkowicz

Między didgeridoo a Tajemnicą

Moje refleksje kreślę na marginesie dyskusji, wywołanej artykułem Bartłomieja Dobroczyńskiego o kulturze masowej („Więź” 2002 nr 5). Mówiąc dokładniej, inspiracją był dla mnie tekst Tomasza Wiścickiego „Muzyka po(p)ważna?”, zamieszczony w numerze następnym jako polemika z tezami Dobroczyńskiego. Wiścicki przeciwstawia się tam współczesnej tendencji do unikania wartościowania w kulturze, a nawet do zacierania różnicy pomiędzy kulturą wysoką a niską — i z tymi jego intencjami generalnie się zgadzam, co więcej, solidaryzuję się tutaj z autorem. W zakończeniu swojej polemiki pisze on jednak: Dziś coraz częściej samo wspomnienie, że Mahler jest bardziej wartościowy od „The Rolling Stones” albo od gry Aborygenów na didgeridoo, uznawane jest za niedopuszczalny arystokratyzm i ekskluzywizm. A przecież można słuchać z satysfakcją Boba Dylana czy afrykańskich śpiewaków, zdając sobie zarazem sprawę z tego, że nie są to najwyższe wzloty ducha w historii ludzkości. Otóż wydaje mi się, że mój redakcyjny kolega incydentalnie i może niechcący wszedł na obszary, w których kryteria, jakie sam zakreśla, zatracają swój sens. Zostawmy w spokoju „Rolling Stonesów” i Boba Dylana — chodzi mi o śpiewaków afrykańskich oraz Aborygenów z owym didgeridoo (dla niewtajemniczonych: to australijski instrument dęty, nieco podobny do naszej beskidzkiej trombity).

Bronić ich zamierzam dość okrężną drogą. Zacznę cytatem z klasyka. Johan Huizinga w „Jesieni średniowiecza” mówi o momencie, w którym dokonał się rozdział pomiędzy sztuką a życiem. Stało się to, według niego, gdzieś pomiędzy Odrodzeniem a epoką nowożytną. Różnica tkwi w punkcie, w którym sztuka i życie zaczynają się rozchodzić; tam gdzie zaprzestaje się rozkoszować sztuką pośród życia jako szlachetną cząstką jego radości i gdzie sztuka zostaje wyniesiona ponad życie jako przedmiot godny czci, do którego zwraca się w momentach podniosłych lub w chwilach wypoczynku. [] Teraz przeciągnięto linię graniczną przez sam środek radości życiowych. Podzielono je na dwie części: na niższe i wyższe. Dla człowieka średniowiecznego wszystkie one były grzeszne; teraz uchodzą za dozwolone, ale różna jest ich godność, zależnie od wyższego czy niższego stopnia uduchowienia (tłum. Tadeusz Brzostowski.).

Warto zatem na początek pamiętać, że podział na kulturę wysoką i niską wykrystalizował się dopiero jakieś czterysta lat temu. Nie jest więc kanonem uniwersalnym i respektowanym od prawieków; wywodzi się z konkretnej epoki i wiąże z konkretną filozofią. Co więcej, przykrojony do mieszczańskiej mentalności, rozwinął się w europejskim życiu codziennym, panując w nim aż do ostatnich niemal dziesięcioleci. Jego istotą było przekonanie, że kultura to coś wyrafinowanego i kruchego — coś, co należy konsumować delikatnie i wstrzemięźliwie, jak torcik z kryształowego półmiska. Sam zaś akt konsumpcji powinien być czynem niecodziennym i wyjątkowym. Wyznawcy tej definicji kultury przez całe pokolenia nawiedzali od święta (koniecznie w ciemnym garniturze i butach-trumniakach) „świątynie sztuki”: teatr lub operę.

1 2 3 następna strona

Jacek Borkowicz

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?