Czytelnia

Liturgia

Jacek Dunin-Borkowski

Msza święta infantylna

Wiele razy zdarzało mi się słyszeć, że Kościół w Polsce zachował rozsądek i wierność tradycji w przeciwieństwie do Kościołów krajów Zachodu, które na fali post-soborowej reformy wyrabiają niestworzone rzeczy. Obserwacja różnych praktyk we Francji, Niemczech i Kanadzie wydawała się potwierdzać tę tezę. Szczególnie niebezpieczny i tragiczny dla Kościoła jest ostry podział między tradycjonalistami i progresistami, podział, w którym ja i moi przyjaciele z Polski nie umieliśmy się zmieścić. Znajomi, np. Francuzi, też mieli problemy z klasyfikacją. Jesteś Polakiem – znaczy tradycjonalistą. Chodzisz w koloratce – o, to już na pewno nim jesteś. Lubisz łacinę – aha! Ale jednocześnie nie przeszkadza ci muzyka liturgiczna z towarzyszeniem gitary, do koloratki zakładasz sweter i przyjeżdżasz na Mszę świętą na rowerze – to by znaczyło, że jednak jesteś progresistą.

Tego rodzaju podział niszczy Kościół, bo powoduje, że ludzie ścierają się o to, co nie jest najważniejsze. Jakie było moje zdziwienie i smutek, gdy zacząłem zauważać powstawanie podobnego podziału w Polsce. Wydaje mi się, że wojujący tradycjonalizm jest przesadną reakcją na rzeczywiste schorzenia życia Kościoła, wprowadzane przez ludzi, głównie księży, którzy chcą być w awangardzie postępu, a w rzeczywistości włączają do Kościoła elementy współczesnej kultury popularnej, nie tylko pozbawione wartości duchowych i estetycznych, ale często także w swej istocie antychrześcijańskie. Można tu wskazać na psychologizowanie spowiedzi i rekolekcji, rozumienie duszpasterstwa na wzór komercyjnej obsługi ludności (pewien ksiądz rzucił kiedyś całkiem serio „złotą” myśl, iż Kościół powinien funkcjonować podobnie jak McDonald’s) oraz próby ułatwienia i „unowocześnienia” liturgii.

Wiele lat myślałem o tym zjawisku. Z jednej strony ludzie, którzy uważają, że jeśli kiedyś jakoś było i było dobrze, to teraz też wszystko ma być tak, jak kiedyś. Z drugiej – reformatorzy, którzy tracą wyczucie kościelnej tradycji, ducha liturgii, wagi przeżywania sacrum. Ten artykuł rodził się w bólu siedzenia okrakiem na płocie, z poczucia, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Wielką radość sprawiła mi książka kard. Josepha Ratzingera „Duch liturgii”, która wyraża moje niepokoje dużo mądrzej, niż byłbym w stanie to zrobić, i daje poczucie, że jest wielu ludzi, którzy nie zgadzają się na Kościół podzielony. Nie mam zamiaru poprawiać ani kopiować Kardynała. Niniejsze uwagi to zapis części tego, „co mnie boli” od wielu lat na gruncie specyficznie polskim.

Soborowa reforma liturgii, mająca ogromne zalety, zrodziła u niektórych poczucie, że teraz wszystko można zmieniać i należy zmieniać, że konieczny jest „postęp” w Kościele. Pojawił się ruch, dynamizm, który nie ma nic wspólnego z Soborem Watykańskim II, a raczej inspirowany jest przez banalizację kultury, jaką obserwujemy od co najmniej sześćdziesiątych lat XX w. Można by to nazwać: quasi-reformą posoborową. Ogólnie określiłbym te praktyki mianem „kościelny McDonald’s”, „kato-polo” lub „kościelenowela”. Nie chodzi tu wcale o gitarową muzykę liturgiczną, bo ta może być (choć nieczęsto jest) utrzymana w „duchu liturgii”. Chodzi raczej o płyciznę, bezguście i zarozumiałość nowinkarzy, łatwo i bezmyślnie odcinających się od setek lat tradycji, oraz – przede wszystkim – o tracenie poczucia sacrum. Szczególnie bolesne jest to w liturgii. Wyraźnie u wielu nie-tak-już-znowu-młodych kapłanów pojawiło się przekonanie, że Msza święta ma być teraz lekka, łatwa i przyjemna. Stąd najróżniejsze liturgiczne dziwactwa i trywialności. Szczególnym przypadkiem tych konceptów jest pomysł tak zwanych „Mszy świętych dla dzieci”. Msze te zazwyczaj nie prowadzą dzieci do zrozumienia liturgii, natomiast bardzo skutecznie zabijają w nich, i w dorosłych uczestniczących w tego rodzaju spektaklach, poczucie świętości Mszy świętej i samego Kościoła.

1 2 3 4 5 6 następna strona

Liturgia

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?