Czytelnia

Cezary Gawryś

Cezary Gawryś, Na pożegnanie Brata Rogera, WIĘŹ 2005 nr 10.

W grudniu 1978 roku, przy finansowym wsparciu pani Anieli Urbanowiczowej z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wielkiej orędowniczki pojednania, pojechałem do Paryża na europejskie spotkanie młodych. Bezpośrednio potem spędziłem jeszcze tydzień w Taizé. Miałem tam do wykonania zadanie dziennikarskie: uzyskać od brata Rogera specjalną wypowiedź dla „Więzi” po wyborze kardynała Wojtyły na papieża. Postanowiłem też poprosić o analogiczne wypowiedzi kilkoro spośród międzynarodowej ekipy młodych mężczyzn i kobiet, przebywających w Taizé i wspomagających braci w przyjmowaniu młodych pielgrzymów (niektórzy z nich wstąpili potem do wspólnoty, jak brat Jean-Jacques). W noc sylwestrową nagle zmieniła się aura i zrobiła się mroźna, śnieżna zima. Po kilku dniach zostałem zaproszony do brata Rogera. Przyjął mnie w swoim skromnym pokoiku. Na powitanie wręczyłem mu przywiezioną z Polski prostą ikonę: była to naklejona na desce reprodukcja cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. „My nie przyjmujemy żadnych podarunków” – zaprotestował w pierwszej chwili brat Roger. Wytłumaczyłem mu, że nie kupiłem tego obrazka, lecz zrobił go własnoręcznie mój uzdolniony starszy brat, Andrzej. „Jeśli tak, to mogę przyjąć” – odparł brat Roger, wziął ikonę i ucałował ją. Przedstawiłem najpierw krótko moją prośbę o tekst (wypowiedź otrzymałem na piśmie w dniu wyjazdu, została potem wydrukowana jednocześnie w „Więzi” i „Tygodniku Powszechnym”), a potem zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem o niedawnej śmierci mego taty, który odszedł bez przyjęcia świętych sakramentów. Był uczciwym, dobrym człowiekiem, wiele w życiu wycierpiał, a koniec przyszedł dość nagle, na skutek zawału. Będąc wychowany jeszcze w tradycyjnej, rygorystycznej religijności, obwiniałem się o zaniedbanie. Kiedy tak leżał cierpiący na szpitalnym łóżku, z rozkrzyżowanymi rękami, przygwożdżony aparaturą medyczną, nie miałem odwagi poruszyć z nim kwestii wezwania księdza. Tym bardziej, że tata nie chodził do kościoła, zrażony w młodości (miał wtedy 17 lat!) jakimś niedelikatnym zachowaniem proboszcza po śmierci swego ojca. Brat Roger wysłuchał mnie, wziął za rękę i powiedział, że mogę być o swego tatę zupełnie spokojny. Rozmawialiśmy też o polskim Kościele. Wskazując samokrytycznie na różne jego słabości, wyraziłem żal, że nie można jeszcze u nas przyjmować komunii na rękę, co tak mnie zachwyca w Taizé. Brat Roger nie podjął tematu, wręcz przeciwnie – zgasił mnie, mówiąc: „Trzeba widzieć rzeczy w odpowiedniej hierarchii”.

Pewnego dnia zostałem zaproszony na obiad z całą wspólnotą. Brat Roger, odmówiwszy krótkie błogosławieństwo, sam rozdzielał jedzenie wszystkim siedzącym, a było nas ze dwadzieścia parę osób. Czynił to bez celebracji, dość niedbale, i zdarzało się, że trochę ryżu lub gotowanej marchewki lądowało na stole zamiast na talerzu... Po posiłku zaczął dzielić się głośno różnymi przemyśleniami. Nazajutrz miała się odbyć profesja, czyli przyjęcie nowego brata. „Do tej pory – mówił brat Roger – to ja w imieniu całej wspólnoty kładłem ręce na nowego brata. Teraz zrobimy to inaczej: wszyscy położymy na niego ręce”. Byłem ciekaw, jak to się odbędzie. Ponieważ braci obecnych akurat w Taizé było kilkudziesięciu, nie było fizycznej możliwości, by każdy dosięgnął dłonią do składającego śluby (w Taizé mówi się: obietnice). Jedni stali więc tuż przy nim, inni dotykali go tylko wyciągniętą ręką, jeszcze inni kładli swoją dłoń na ramionach współbraci. Utworzyła się w ten sposób wielokształtna ludzka bryła, przypominająca trochę grupę obejmujących się piłkarzy, którzy na meczu po udanej bramce rzucają się wspólnie na kolegę, autora sukcesu, by wyrazić w ten sposób swoją wielką radość i poczucie wspólnoty.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 następna strona

Cezary Gawryś

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?