Czytelnia

Polecamy do czytania

Janina Koźbiel, Na ratunek słowom, WIĘŹ 2008 nr 6.

Zachłanności spostrzegania, wilczemu głodowi szczegółu towarzyszy u Różewicza niezwykła czułość wobec ciała słowa, jego barwy emocjonalnej, niuansów znaczeniowych, podatności na ironię, zrośnięcie z kontekstem. Taka czułość wyklucza odsączanie samych faktów — ciało mogłoby krwawić. Za tę czułość ciągle płaci wysoką cenę. Bo ów wzbierający pianą rwący nurt słów gwałcących nasze uszy w przestrzeni publicznej, a tak uporczywie przez Różewicza wprowadzany do własnych tekstów, nie zawsze i nie przez wszystkich odbierany jest jako konieczny element recyclingu, choć poeta — m.in. przez tytuł jednego ze zbiorów — skrótowo, ale przecież wyraźnie, objaśnia swoje alchemiczne zabiegi. Czasem ten nurt rozlewa się niczym potop, który pochłania wszystko, niwecząc wszelkie próby stawiania wyrafinowanych poetyckich zapór, ściągając na ich niestrudzonego budowniczego całe — należne sobie — odium. Różewicz godzi się na to w pokorze, czasem tylko — jakby od niechcenia — przypomina: „pisząc, spieszę słowom na ratunek [...] staję się poetą / kiedy skreślam słowa” (Przypomnienie). A swoje zbiory wybrane układa na ogół osobiście; co ciekawe, w zbiorach tych dominuje nie kakofonia ryczących potoków, lecz cichutki szmer oczyszczonego — by nie powiedzieć uregulowanego — strumienia. Mam nadzieję, że wśród wierszy wędrujących z tomu do tomu, znajdzie się i ten z Wyjścia, w którym Mówiący konstatuje:

„za mojego dzieciństwa
można było słowo
przyłożyć do rany
można było podarować osobie ukochanej
teraz osłabione
owinięte w gazetę
jeszcze trują cuchną
jeszcze ranią
ukryte w głowach [...] wybuchają
zabijają”.

Dzieciństwo jako czas słowa, które nie zabijało, które — przeciwnie — można było przyłożyć do rany, jest zarazem przestrzenią trudną do opisania, zmienną, objawiającą się tylko wybranym. Jakob Böhme być może mglisty jej kontur zobaczył „na cynowym dzbanie / a może kuflu od piwa” (* * *). Dla Akwinaty były to „rzeczy”: „może zobaczył kobietę anioła / która rodzi dziecko, boga i odkupiciela / może zobaczył Boga / Ojca i Matkę” (Co zobaczył Akwinata). Dla Przebudzonego ze snu Mówiącego w Boże Narodzenie 2002 było to miasto,

„gdzie nikt nie mordował
dzieci
ani kotów
ani żydów ani palestyńczyków
ani wody ani drzew
ani powietrza
nie było przeszłości
ani przyszłości
trzymałem za ręce
tatę i mamę
czyli Pana Boga”
(Bajka).

I jakkolwiek skutecznie ta kraina wymykałaby się poecie, w ostatnich zbiorach coraz usilniej ją ściga, coraz częściej czyni z niej biegun nowej opozycji i coraz wierniej w skamielinach słów utrwala ten swój trud.

Posługuje się przy tym zarówno obrazami niejako ze snu, które charakteryzuje owa nieprawdopodobna realność i czas niepłynący-nieistniejący (wiersz inspirowany tsunami Cóż z tego że we śnie), a także zapisami niemal reporterskimi (Widziałem Go). I w jednym, i w drugim przypadku to, co lokalne i sytuacyjne zamienia się w wielką metaforę, krótkim błyskiem poetyckiego skrótu oświetla ludzki los rozpostarty między niebem a ziemią. Przy tym — co charakterystyczne — podmiot mówiący, znów bardzo bliski samemu poecie, w obu przywołanych tekstach na własne barki bierze zarówno trud budowania „z kilku wierszy arki / żeby coś uratować z potopu / który zmywa nas / z powierzchni ziemi” jak i ciężar niespełnienia, wynikającego z niewiary, niedoskonałości i lęku przed skalaniem: „moja arka osiada na mieliźnie słów [...] uciekłem / w domu umyłem ręce”.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 następna strona

Polecamy do czytania

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?