Czytelnia
Elżbieta Adamiak
Czego Kościół powinien nauczyć się od teologii feministycznej?
Stawiać takie pytanie to jakby przykładać sobie nóż do gardła. Stopień trudności zdefiniowania i objęcia tego, czym jest Kościół (iluż eklezjologów łamie sobie nad tym głowę!) i czym jest teologia feministyczna (morze literatury...), jest tak wielki, że krytykom łatwo będzie zarzucić zacieśnienie rozumienia obu rzeczywistości.
Myśląc o tym, że Kościół może i powinien się czegoś nauczyć, mam na myśli przede wszystkim jego ludzki wymiar. Rozumiem zatem przez Kościół zgromadzenie wierzących w Jezusa Chrystusa, wspólnotę złożoną z kobiet i mężczyzn, idącą przez historię i przekazującą zbawczy dar zbawienia. Ta droga Kościoła przez historię nie jest przypadkowa. To Pan prowadzi swój lud, wskazując mu kierunek drogi przez znaki czasu. Zadaniem Kościoła, jest znaki te odczytywać i według tego ich odczytania żyć. W tym sensie pytanie postawione w tytule dotyczy wszystkich istniejących historycznie Kościołów i Wspólnot Chrześcijańskich, choć w trakcie pisania tych słów najbliższy mi pozostaje mój Kościół rzymskokatolicki.
Przez teologię feministyczną rozumiem nurt teologiczny, zrodzony około 30 lat temu ze spotkania feminizmu i teologii. Feminizm jawi się tu jako jedna z konsekwencji prawdy o równej godności kobiet i mężczyzn, głoszonej przez chrześcijaństwo. Feminizm jest jednak również nurtem krytycznym wobec społeczeństwa i Kościoła, postulującym ich nową wizję i dążącym do jej realizacji. W tej wizji, w której nie ma już dyskryminacji czy podrzędnej pozycji jednej płci, a dominacji drugiej. Teologia feministyczna jest zatem nurtem krytycznym wobec długowiekowej tradycji teologii uprawianej głównie przez mężczyzn, którą uznaje za androcentryczną (tak określa sposób myślenia, który – często nieświadomie –
stawia w centrum zamiast człowieka – mężczyznę). Chcę tu pojmować teologię feministyczną jak najszerzej1.
Zadane w tytule pytanie może dla wielu zawierać jeszcze jedną trudność: skoro pytam, czego powinien się Kościół od teologii feministycznej nauczyć, zakładam, że istnieje moralny wymóg podjęcia takiego procesu uczenia się. Uznając ten postulat za konieczny w pełni zgadzam się ze słowami nieżyjącej już pani prof. Herlinde Pissarek-Hudelist: Uważam spotkanie tradycji judeochrześcijańskiej z nowym ruchem wyzwolenia kobiet za nieodzowne, bolesne i owocne, jak wszystko, co żyje2. Mam też świadomość, że poruszane przez feminizm kwestie dotykają głębi każdego z nas – każdy staje się niejako „stroną” w tym sporze. To czyni refleksję tym trudniejszą, często musi się bowiem zmagać z niewypowiadanymi przed-założeniami. Podejmując ten temat mimo wielu trudności, czynię to w głębokim przekonaniu o tym, jak ważne są poruszane tu sprawy. Chcę przedstawić mój punkt widzenia. Myślę, że niektóre wyniki badań teologii feministycznej oznaczają konieczność wyciągnięcia innych wniosków dla kobiet, innych dla mężczyzn. Pewnie trzeba by mówić więc o dwóch „programach nauczania”, czego we wszystkich szczegółach nie będzie można zmieścić w ramach tego artykułu.
Wiek XX naznaczył oblicze Kościoła w wieloraki sposób: przez ruch biblijny, liturgiczny, ekumeniczny, ekologiczny, feministyczny... Każdy z nich pojawiał się jako nurt odnowy, a więc oznaczał krytykę istniejącej teologii pod pewnym względem i na różne sposoby szukał (i szuka) właściwego sobie w niej miejsca. Kościół dokonując oceny rozwijających się ruchów, odkrywa(ł) w nich działanie Ducha Świętego. Czy Jego poruszenia dostrzeże także w chrześcijańskim ruchu kobiet? Może najbliższy w historii powstania teologii feministycznej jest ekumenizm: choć istnieje jako oddzielna dziedzina teologii, postuluje jednocześnie konieczność uwzględnienia wymiaru ekumenicznego we wszystkich zagadnieniach teologicznych. Podobnie czyni teologia feministyczna.