Czytelnia

Tomasz Wiścicki

Tomasz Wiścicki

Prawo przeciwko sprawiedliwości?

Gdy po 1989 roku niektórzy publicyści pisali, że najgroźniejszym kryzysem trapiącym nowopowstałą III Rzeczpospolitą jest kryzys moralny, wielu wydawało się to efektownym pustosłowiem. Tak wiele bardziej konkretnych zadań stało przed Polakami, rewolucja następowała też w życiu indywidualnym każdego obywatela: musieliśmy nauczyć się właściwie z dnia na dzień żyć w zupełnie zmienionych warunkach.

Wobec tych wszystkich zadań perspektywa borykania się z kryzysem moralnym brzmiała nader enigmatycznie. Na początku nie podchwycili jej politycy, nie trafiła do przemówień ani partyjnych programów.

Bardzo szybko okazało się, że tak ulotna — wydawałoby się — kwestia ma nader konkretne konsekwencje. Okazało się, że owszem, można stworzyć instytucje, które z zewnątrz przypominają te znane z krajów, na których się wzorowaliśmy. Problem w tym, że instytucje te niebezpiecznie często zaczęły przypominać atrapy, nie służąc podstawowym celom, do których zostały powołane.

Nie chodzi mi o lekceważenie strukturalnego aspektu przemian. Zmiana struktur była i jest bezdyskusyjną koniecznością i w tej dziedzinie wciąż bardzo wiele pozostaje do zrobienia. Można jednak odnieść wrażenie, że wielu uwierzyło, jakoby zmiany strukturalne miały wystarczyć. Okazało się, że to za mało.

Jedną z zasadniczych, dramatycznych konsekwencji tego stanu rzeczy jest dojmujące — jak wynika z wielu świadectw — poczucie, że żyjemy w rzeczywistości niesprawiedliwej. Oczekiwanie, a nieraz wręcz żądanie sprawiedliwości bywa przez wielu traktowane z wyższością i lekceważeniem. Ludzie narzekający, że spotyka ich niesprawiedliwość, dowiadują się, że nie rozumieją otaczającej ich rzeczywistości, nie są dość dojrzali ani zaradni, wreszcie — i to jest argument koronny — powoduje nimi zawiść.

Chciałbym tu pozostawić na boku społeczny wymiar sprawiedliwości — niezmiernie ważny i otwierający szerokie perspektywy do dyskusji. Skupię się na poczuciu niesprawiedliwości szczególnie dotkliwej, bo doznawanej w zetknięciu z systemem prawa, które powołane jest do tego, by właśnie czynić sprawiedliwość.

Uprzedzając z góry możliwe zarzuty, że skupiam się na ciemnej stronie rzeczywistości, spieszę poinformować, że zdaję sobie sprawę z istnienia uczciwych i kompetentnych adwokatów, sędziów, prokuratorów, policjantów. Wiem, że podejmują oni wiele starań, często uwieńczonych sukcesem, by obywatelom ich działanie naprawdę, a nie tylko z nazwy kojarzyło się ze sprawiedliwością. Negatywne zjawiska, którym przede wszystkim poświęcony jest niniejszy tekst, z pewnością nie wyczerpują obrazu. Są jednak na tyle istotne i rozpowszechnione, by ich dalece niekompletny zarys był wart refleksji.

Prawnicy nie lubią sprawiedliwości?

Uderzające jest, że samo słowo „sprawiedliwość” budzi podejrzliwość wśród wielu prawników. Odwoływanie się do sprawiedliwości kojarzy się bardziej z samosądem niż z sądem. Odbierane jest jako kwestionowanie prawa. Można nieraz usłyszeć, że sędziowie, prokuratorzy czy adwokaci mają stosować się do prawa — przywołanie w tym kontekście sprawiedliwości zdaje się stać w sprzeczności z rzetelnym wykonywaniem prawa.

W części można to zrozumieć. Osoby niezadowolone z wyroku sądu powołują się w pierwszym odruchu właśnie na to, że orzeczenie nie jest sprawiedliwe. Często rzeczywiście może to oznaczać „niesprawiedliwy, to znaczy nie po mojej myśli”. Sędzia, który wydał wyrok kwestionowany przez którąś ze stron procesu, słyszy to słowo właśnie w takim kontekście. Broniąc słuszności swego rozstrzygnięcia, przeciwstawia się tak właśnie, subiektywnie rozumianej sprawiedliwości.

Rzecz jednak w tym, że w ten sposób może zniknąć — i często, niestety, znika — z pola widzenia istotny cel istnienia sądownictwa: wymierzanie sprawiedliwości. Prawo nie jest jedynie systemem zapisanych w kodeksach i innych ustawach reguł — jest narzędziem zaprowadzania i przywracania naruszonej sprawiedliwości. Sędzia wymierzając karę przestępcy albo rozsądzając majątkowy spór cywilnoprawny nie czyni jedynie zadość formalnym wymaganiom prawa — podejmowane przez niego rozstrzygnięcie ma właśnie służyć sprawiedliwości.

To tylko pozorna oczywistość. W natłoku codziennych, rutynowych spraw bardzo łatwo zapomnieć o tym celu, tym bardziej że brzmi on dość abstrakcyjnie. Jest zarazem wielce wymagający. Wydawanie wyroków w imieniu Rzeczypospolitej — jeśli potraktować to na serio, a jedynie jako konwencjonalną formułę — nakłada ogromną odpowiedzialność: oto jeden lub kilku ludzi czyni sprawiedliwość w imieniu całej wspólnoty państwowej. Ta odpowiedzialność może sparaliżować, pojawia się więc naturalna pokusa ukrycia się za kodeksowymi artykułami. Wtedy pojęcie sprawiedliwości zaczyna być podejrzane: przypomina o odpowiedzialności, o której właśnie nie chce się pamiętać. Przypomina też o wszystkich tych sytuacjach, w których sędzia uległ pokusie i wydał wyrok być może zgodny z literą prawa, ale co najmniej wątpliwy co do jego sprawiedliwości. Bogdan Wróblewski przywołuje w swym tekście przykłady skrajne, jak choćby sędziego, który odmówił zwolnienia od kosztów sądowych kobiety żyjącej z pięćsetzłotowej renty, powołując się na to, że podczas długiego procesu mogła sobie odłożyć, albo też sędziów odrzucających bez rozpoznania skargę na przewlekłość postępowania, dlatego że jej autor posłużył się potocznym określeniem „opieszałość”.

Sędziowie, którzy wydali podobne wyroki, będą — jak można sądzić — mieli szczególną skłonność, by odpychać od siebie tę instancję, która — choć nieprzewidziana w żadnym kodeksie — będzie im przypominać, że zamiast krzywdę naprawiać, sami do niej jeszcze się przyczynili. Cóż wówczas łatwiejszego, jak wykorzystać to, że nie wszyscy powołujący się na sprawiedliwość umieją ją odróżnić od własnego interesu, że nie wszyscy rozumieją zasady rządzące systemem prawnym, że nieraz są zacietrzewieni.

Odpychanie od siebie świadomości służby sprawiedliwości nie jest zresztą jedynym chwytem obronnym. Innym jest np. tak często spotykane w wypowiedziach prawników stwierdzenie, że nikt, kto nie zna dokładnie akt sprawy, nie może krytykować wyroku. Oczywiście, oceniając sądowe rozstrzygnięcie należy zachowywać pewną powściągliwość, brać poprawkę na niepełną znajomość sprawy. To prawda, że często osoby krytykujące od tej powściągliwości są jak najdalsze. Rzecz w tym, że literalne potraktowanie takiego warunku przypominałoby wymaganie ze strony krawca, by nikt, kto sam nie umie uszyć ubrania i nie wie, jakie to skomplikowane, nie śmiał krytykować sporządzonej przezeń odzieży. Tymczasem także „użytkownik” sprawiedliwości ma pełne prawo powiedzieć, że ta „źle na nim leży”.

Czym jest niezawisłość?

Skrajną wersją postulatu niekrytykowania wyroków sądowych jest powoływanie się na niezawisłość sądów, która miałaby rzekomo oznaczać zakaz oceniania słuszności wyroków. Takie rozumienie niezawisłości oparte jest na głębokim nieporozumieniu. Sądowa niezawisłość oznacza pewną zasadę ustrojową: niezależność sędziów od innych organów państwowych. Obywatele nie są natomiast związani jakimkolwiek generalnym zakazem oceniania wyroków sądowych. Owszem, nie mogą sędziów obrażać, nie powinni — jak była o tym mowa — wypowiadać ocen skrajnych i nieprzemyślanych, mają natomiast pełne prawo powiedzieć, że konkretny wyrok uważają za sprawiedliwy lub nie. I nie ma to żadnego związku z niezawisłością sędziowską.

Rzeczywiście, nacisk opinii publicznej, zwłaszcza zorganizowanej (np. reprezentowanej — bywa, że samozwańczo — przez media), może wywoływać bardzo nieprzyjemny dyskomfort u sędziego, który — kierując się prawem, ustaleniami faktycznymi oraz swoim sumieniem — wydaje wyrok sprzeczny z oczekiwaniami opinii. Odnoszę jednak wrażenie, że sędziowie mocno demonizują zagrożenia wynikające z nacisku opinii w kraju takim jak Polska, w którym sędziom nie grożą napady ani choćby publiczne demonstracje niezadowolonych z wyroków. Zdolność do obrony własnego zdania i przeciwstawienia się opinii jest dość elementarną umiejętnością, która nie tylko należy do zawodowego wyposażenia w wielu profesjach, ale wręcz bywa warunkiem podstawowej uczciwości i życia zgodnego z sumieniem. To prawda, że to nieraz kosztuje, ale — mówiąc brutalnie — jeśli ktoś tej umiejętności nie posiadł, powinien poszukać sobie innego zawodu. Nie bardzo sobie zresztą wyobrażam, by sędzia, który nie umie sobie z tym dawać rady, mógł w ogóle funkcjonować w tej profesji. Stąd sędziowskie deklaracje o tym, jak bohatersko przeciwstawiają się (zwykle w domyśle — krwiożerczej) opinii publicznej, wydają mi się w większości osobliwą autoheroizacją, podnoszącą do rangi czynów nadzwyczajnych elementarną zawodową uczciwość.

W tym kontekście usiłuję wytłumaczyć sobie najbardziej zdumiewającą wypowiedź, jaka znalazła się w tekście Pawła Siennickiego. Znany sędzia na pytanie o konflikt sumienia odpowiada, że stara się nie zaprzątać sobie głowy sumieniem. Mam wrażenie, że sędzia tak bardzo chce podkreślić swą niezależność od wszystkiego, co nie jest literą prawa, że aż nie dostrzega, iż sumienie po pierwsze jest instancją jak najbardziej wewnętrzną, po drugie zaś — uwolnienie się od jego wpływu prowadzi wprost do moralnej katastrofy. Mówi to zresztą ktoś, komu — o ile mi wiadomo — nikt nie zarzucał, że jest człowiekiem bez sumienia. Nie chodzi tu oczywiście o indywidualny lapsus, ale o fetysz niezależności, prowadzący do skrajności — ufam, że jedynie werbalnej.

1 2 3 4 5 następna strona

Tomasz Wiścicki

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?