Czytelnia

Nowi ateiści

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski Spotkanie wysokiego ryzyka, WIĘŹ 2009 nr 5-6.

Wydaje się przy tym dość oczywiste, że związek pomiędzy deklarowanym światopoglądem a praktykowanym systemem wartości jest skomplikowany. Nie dość, że żyjemy zazwyczaj nieco poniżej głoszonych wartości — starając się do nich dosięgnąć, jeśli udało nam się zachować resztki sumienia, w przeciwnym wypadku jedynie dbając o pozory (rozróżnienie tych strategii przez zewnętrznego obserwatora nie zawsze jest łatwe). Co dziwniejsze, ludziom zdarzają się zachowania heroiczne, pochodzące jakby spoza ich przeświadczeń, przekraczające horyzont tego, co gotowi byli wyznawać, lub tego, co skłonni bylibyśmy im przypisywać. Jak to ujmuje Pismo: „Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7,21). Krótko mówiąc: zarówno głoszone niekiedy przez zacietrzewionych ateistów twierdzenie, że religia demoralizuje wiernych, jak twierdzenie przeciwne — nierzadkie wśród apologetów Kościoła — że tylko ludzie religijni potrafią rozpoznać i wybrać dobro, nie ma żadnego związku z rzeczywistością.

Coraz częściej podejrzewam, że w wierze nie o moralność przede wszystkim chodzi — i gdy zdarza mi się marzyć, by jakiś znajomy ateista przyjął Dobrą Nowinę, to u podstaw tego marzenia nie tkwi ani chęć ocalenia jego duszy (ufam, że Pan Bóg zdążył przede mną dostrzec jej niepowtarzalną wartość), ani uznanie, że wiara mego znajomego uczyni go tu, na ziemi, kimś lepszym niż jest obecnie. Skłaniam się raczej do dwóch myśli, z których pierwsza jest niewątpliwie paradoksalna.

Oto ona: jego wiara, gdyby udało się ją wzbudzić, byłaby może rzeczą cenniejszą dla Boga niż dla niego samego. To znaczy: wielu ludzi potrafi, jak się okazuje, żyć szlachetnie, nie wierząc; ale Bogu, któremu zawdzięczamy istnienie, miły byłby może jeszcze jeden głos wyrażający świadomie wdzięczność. Świat wypełniony wyłącznie ateistami wydawałby mi się smutny nie tyle dlatego, że zamieszkiwaliby go jedynie kandydaci do piekła (miłosierny Bóg może by i tak chciał ich zbawić), ale ze względu na samotność Stworzyciela, o którym miałoby zapomnieć stworzenie.

Druga myśl kojarzy wiarę z widzeniem tych jakości świata, które niewierzącemu są chyba niedostępne. Chodzi więc znowu nie o ulepszanie moralne bliźniego, ale o dar (tym razem dla człowieka). O dar specjalnego wzroku, pozwalającego dostrzec Tajemnicę. Także o dar niepokoju, który wydaje mi się współcześnie ważnym składnikiem przeżywania sacrum; o drogę ucieczki z więzienia, w którym zamknęła nas pycha nowożytnego rozumu. O dar nadziei.

Bóg w roli starszego brata?

Dzieciom na lekcji religii — o ile nic się nie zmieniło od czasów, gdy ja zaczynałem naukę — dość wcześnie daje się do zapamiętania katechizmową formułę: „Bóg [] za dobre wynagradza, a za złe karze”. Jeśli się to zdanie zrozumie nadto dosłownie, wyniknie z niego widzenie dobrych uczynków jako swoistej inwestycji na (pośmiertną) przyszłość, a złych jako aktów zadłużania się (z perspektywą piekła jako miejsca dla bankrutów). Ten — infantylny, bo interesowny — sposób myślenia o Bogu ociera się w swoich ostatecznych konsekwencjach o pelagianizm, bo sugeruje, że możemy Zbawiciela zmusić do tego, by — skoro nasz rachunek wykaże pod koniec życia korzystne saldo — wpuścił nas do Królestwa Niebieskiego. Wydaje się, że warto tę „kapitalistyczno-pelagiańską” interpretację naszej religii przekroczyć na możliwie wczesnym etapie życia.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 8 9 następna strona

Nowi ateiści

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?