Czytelnia

Piotr Wojciechowski

Piotr Wojciechowski

Tam nie ma strychu

Wigilia na ulicy Blaszanej

— Słuchaj, co mi się śniło. Byłem sam w łóżku, ale nie w domu, gdzieś w schroniskowym pustym pokoju, w łóżku piętrowym, na dole. I przychodzi do mnie wysoki szczupły ktoś. Znajomy, żaden konkretny znajomy.

— Może Rozbicki, jak wysoki szczupły?

— Nie, nie on. Rozbicki to broda i nochal. To był ktoś raczej suma różnych znajomych moich. On proponuje pracę dla ciebie — malowanie oczu dla takich lalek z zamykanymi oczyma, domyślam się, że to ma być artystyczna robota, pełna wyrazu, bo to będą ostatnie lalki w życiu dla dziewczynek, które już dorastają... Już nie będą chciały następnej lalki. No i wchodziłoby w grę także sklejanie lalek z części, całość roboty przy jednej lalce nie zabierałaby więcej niż godzinę.

— Takie kalkulacje we śnie?

— Właśnie. I ja widzę, że to jest dobra propozycja, chociaż ani słowa o tym, jak płacą. I proponuję mu, wysokiemu szczupłemu, już właściwie budząc się, że ja się w to włączę, będę dla każdej lalki pisał Dokument Heraldyczno-Psychologiczny. I budzę się ze świadomością, że trzeba iść po zakupy, pieczywo i w ogóle...

— A jeszcze

— Co?

Zamilkli oboje, aby żadne z nich nie musiało tego powiedzieć. O choince, która nie kupiona jeszcze i nie ma pieniędzy na choinkę, na nic. Tylko ten słój ogromny grzybowej zupy od ciotki Hanisi. Siedzieli naprzeciwko siebie jak po dwu stronach kanionu Colorado, dzieliło ich pokolenie i pochodzenie, dzieliło marzenie. No i poglądy na wychowanie Roberta też ich dzieliły. Łączyło niewiele — kilkanaście lat wspólnego nerwowego życia, ślub cywilny i Robert przedślubny. Najbardziej chyba łączyło to, że oboje byli bezrobotnymi i dorywczymi artystami — Misia w dziedzinie grafiki użytkowej i ceramiki ozdobnej, póki się piec ceramiczny nie popsuł. Lechu był poetą awangardowym, także pisał teksty dla raperów, a jeszcze w Nowej Hucie, w poprzednim życiu, założył teatr „20 tysięcy mil podmiejskiej łazęgi”. Teksty i reżyseria on, Lechu „Szuwaks” Szwarc.

— Pójdę — powiedział w końcu Lechu. — Majerczyk nagrywał wczoraj, może mu wypłacili.

— Jest ci coś winien?

— Nie. Ale obiecał, że jak mu wypłacą, to pożyczy. Wstąpię na Klonową.

Klonowa to była też nadzieja, mała jak łepek szpilki. W galerii sztuki na Klonowej od pięciu lat stały artystyczne misy, wazy i figurynki Misi, jeszcze z czasów, gdy piec ceramiczny grzał jak trzeba. Co roku przed Świętami wracała nadzieja, że znajdzie się ktoś, kto kupi te wielokrotnie przeceniane wyroby. Kto by ich tam szukał w bocznej uliczce w przemysłowej dzielnicy?

Lechu włożył skarpety i kamasze, podszedł do wieszaka po skórzaną kurtkę i czerwony szal. Zaczął się owijać szalem i zamarł.

— Ktoś łazi po korytarzu — mruknął i przywarł okularami do wizjera w drzwiach. — To ten co wczoraj. Może to nie ćpun. Wczoraj wsiadam do windy, a on wysiada. Czuć, że niemyty. Ja go pytam — do kogo on przyjechał, bo to ostatnie piętro, cztery mieszkania, więc do kogo. On mówi — na strych i pokazuje schody. A ja mu — tam nie ma strychu.

1 2 3 4 5 6 następna strona

Piotr Wojciechowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?