Czytelnia

Joanna Petry Mroczkowska

Joanna Petry Mroczkowska

W krainie wolnych związków

Współczesne formy mniej lub bardziej otwartej „wojny płci” mają w dużej mierze związek ze szczególnym posłuchem, jaki zyskała dziś psychologia ewolucyjna, odwołująca się do analogii z mechanizmami obserwowanymi w świecie zwierząt i stroniąca od pojęcia wolnej woli i charakteru. Porozumienie okazuje się szczególnie trudne, gdy przyjmujemy aksjomat tej „szkoły”, iż mężczyznami i kobietami kierują sprzeczne interesy – on chce seksu z wieloma partnerkami, ona dzieci z jednym.

Faktem jest bowiem, że mimo rewolucji obyczajowej, która przyniosła swobodę, a miała jeszcze przynieść równość, kobiety w dalszym ciągu bardziej skłonne są łączyć seks z uczuciem i ewentualną obietnicą wspólnego życia. Świadczy o tym chociażby popularność masowej literatury kobiecej. Nie ma w niej nic z programowej ideologii feministycznej. Nie ma pogardy dla mężczyzn i żądań, by zeszli kobiecie z drogi, tak w życiu zawodowym, jak i w prywatnym. Z reguły literatura ta ukazuje kobiety, które pragną mieć dom i być kochane. I paradoksalnie – właśnie to sztampowe, pozbawione walorów literackich piśmiennictwo przynosi tchnienie realizmu. Kulturoznawcy sięgają ostatnio po harlequinowe tomiki znacznie częściej niż po inne źródła wiedzy o aspiracjach kobiet!

Pod pozorem większego obiektywizmu, w pop-psychologii i w mediach mówi się o „związkach”, „relacjach” (ciekawe, że w tej samej rodzinie wyrazów plasuje się „relatywizm”). W języku angielskim chwilowe kontakty seksualne nazywa się – przepraszam za to tłumaczenie – „podłączeniami”: hook-ups; nieco dłuższe – znów przepraszam za dosłowność – „uwikłaniami” bądź „wplątaniami”: involvements. Słów: narzeczeństwo, przysięga, ślub, małżeństwo – używa się nieśmiało, często ironicznie. Poprawność polityczna, autocenzura, wkradły się już do spraw z dziedziny stosunków męsko-damskich. Nie wiadomo, jak o nich mówić, więc coraz rzadziej stawia się zasadnicze pytania. Istnieje poważna obawa, że pytania te będą zniechęcające, więc się ich unika.

W języku, który funkcjonuje w sprzężeniu zwrotnym z aktualnymi realiami życia, królują dzisiaj: „kontakty”, „styczności”, „porozumiewanie się” (nie mylmy tego z „porozumieniem”) i osławiony commitment. Słownik każe tłumaczyć to słowo jako „zobowiązanie”, ale w tym właśnie tkwi szkopuł. Bo o ile wiadomo, do czego zobowiązuje przysięga małżeńska, to kto wie, co ma oznaczać slogan pop-psychologii, że „zobowiązania są częścią związku”? Po polsku przynajmniej ładnie widać etymologiczny związek obu słów... Niejasność kryteriów sprawia, że jest to stan zawieszenia w próżni. Mówimy o „wiązaniu się” z partnerem mniej lub bardziej ściśle albo luźno.

Dzielenie z kimś sfery seksu nie wiąże się dziś z obowiązkiem przyjęcia szeroko rozumianych konsekwencji tej aktywności. Commitment – jak pisał Allan Bloom w „Umyśle zamkniętym” – jest słowem wymyślonym w naszej abstrakcyjnej współczesności na określenie braku realnych motywów moralnego oddania, poświęcenia. Niewiele znaczy zobowiązanie do robienia czegoś, co nie wymaga większego wysiłku. „Miłość” sugeruje coś cudownego, podniecającego, pozytywnego i głęboko osadzonego w namiętności. „Związek” jest szary, bezkształtny, przypomina przedsięwzięcie o niepewnej treści i nieskrystalizowanym zamiarze.

Niechciana dojrzałość?

1 2 3 4 5 następna strona

Joanna Petry Mroczkowska

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?