Czytelnia

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski

W obronie metafizyki

Zaproszony przez warszawskie Muzeum Literatury do wygłoszenia mowy, która miała sprowokować dyskusję na inaugurację nowego cyklu spotkań z pisarzami, z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że w rezultacie przygotowuję wypowiedź w nieco zapomnianym gatunku, jakim jest manifest literacki. Wspominam o tym na początku, ponieważ zdaję sobie sprawę, że gatunek ów przynosi wprawdzie piszącemu pewne profity, ale skazuje tekst na dwie wady; skazuje na nie nieodwołalnie, ponieważ są one ściśle związane z istotą gatunku.

Pierwsza z wad to przesada w sformułowaniach, skłonność do tez tak wyostrzonych, że w wersji oryginalnej, potraktowane literalnie, są zwykle nie do obrony: stanowią bowiem raczej zawołanie bojowe niż analizę pola walki; mają skupić we wrzawie bitewnej wojsko pod określonym sztandarem, nie zaś ustalić precyzyjnie pozycję własną i przeciwnika. Druga wada, związana ściśle z pierwszą, to pewnego rodzaju gołosłowność: manifest mówi raczej o tym, czego nie ma, niż co jest. Inna sprawa, że ową gołosłowność, to znaczy niedostatek pozytywnych przykładów, można w tym konkretnym przypadku wyjaśnić jeszcze inaczej, co staram się poniżej uczynić. Uspokoiwszy tym wstępem sumienie (byłego) historyka literatury, przechodzę do rzeczy.

Dwie literatury

Teza moja brzmi: „W obronie metafizyki. Książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne”.

Na początek, by nie spierać się o kwestie nieistotne, powiedzmy, że słowo „metafizyka”, użyte w tytule tego wystąpienia, ma prawo oburzyć filozofów akademickich. Użyłem go w akcie desperacji, próbując jakimś jednym terminem określić to wszystko, co (być może) wykracza poza historię (w tym: zmienną teraźniejszość) społeczną człowieka.

Odwołuję się zatem nie do tradycji Arystotelesa czy św. Tomasza z Akwinu, a raczej do refleksji symbolistów, Mikołaja Bierdiajewa czy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zamierzam wystąpić w obronie prawa literatury do kierowania naszej myśli, myśli czytelników, nie tyle w stronę ściśle pojętej „filozofii pierwszej”, ile w tę stronę, którą wskazywał Witkacy, pisząc o „doświadczeniu metafizycznym” (pod którym to pojęciem może kryć się zarówno przeżycie mistyczne związane, lub niezwiązane z jakimś systemem religijnym, jak i niereligijne doświadczenie „obcości” czy też „prześwitu”, leżące u podstaw filozofii egzystencjalnych). Ten brak precyzji , jak się na końcu okaże, nie jest przypadkowy.

Uściślić trzeba także pojęcie „kwestie społeczne”, nie zamierzam bowiem walczyć z przekonaniem, że człowiek jest również istotą społeczną. Przy pewnym rozumieniu tego terminu między „kwestiami społecznymi” a „kwestiami ludzkimi” nie da się przeprowadzić linii demarkacyjnej. W historii literatury przyjęło się jednak wyróżniać specyficzną kategorię utworów, które mówią o zagadnieniach społecznych w sposób zaangażowany, niekiedy wręcz interwencyjny, z czym wiąże się traktowanie z najwyższą nieufnością wszystkiego, co nie rzutuje w sposób bezpośredni na ustrój społeczny i polityczny, na strukturę, w obrębie której funkcjonujemy (oddając się czasem nieistotnym — z tego punktu widzenia — refleksjom natury egzystencjalnej). Przeciwko takiemu właśnie redukowaniu tematów literatury, godnej uwagi, skierowany jest poniższy tekst.

Ponieważ mój zamiar jest polemiczny, wypada najpierw opisać przedmiot niezgody. W tym celu nie mogę, niestety, uniknąć rysu sytuacji społeczno-politycznej, w kontekście której toczy się niemrawo współczesne życie literackie.

Jest obecnie banałem twierdzenie, że ostry konflikt polityczny podzielił Polskę, przy czym podział ten wyznacza trzy strony: skonfliktowane ze sobą dwie, oraz obszerną część trzecią, która z różnych powodów, mniej lub bardziej szlachetnych, coraz silniej kontestuje walkę tamtych dwóch. W tej trzeciej, zapewne najliczniejszej grupie naszych współobywateli można z pewnością dostrzec istotne różnice, mogące być podstawami bardziej szczegółowych podziałów. Ponieważ jednak w życiu medialnym — a ono ma decydujący wpływ na bieżące życie literackie — ta trzecia grupa jako całość praktycznie nie bierze udziału, nie poświęcam jej więcej uwagi.

Istotniejsze znaczenie ma wewnętrzna dwoistość obu walczących grup. Pierwszą określa się niekiedy dziwaczną nazwą (sam jej czasami używam) „kręgi lewicowo-liberalne”. Wyróżniają się w niej pogrobowcy lewego skrzydła Solidarności, w praktyce przywiązani do umiarkowanie liberalnych koncepcji gospodarczych oraz do liberalnych (lub konserwatywno-liberalnych) koncepcji obyczajowych, czyli twardy elektorat Platformy Obywatelskiej oraz, z drugiej strony, młodzi zwolennicy myśli poststrukturalnej i postmarksowskiej. Ci ostatni to czytelnicy pism Slavoja Žižika i aktywiści rozmaitych ruchów (z których część znalazła się w orbicie klubów „Krytyki Politycznej”), praktycznie pozbawieni, jak dotąd, politycznej reprezentacji; potencjalny elektorat nowoczesnej (tzn. pozbawionej związków z totalitarną przeszłością) partii lewicowej, mający swoich prominentnych przedstawicieli wśród najważniejszych krytyków literackich dzisiejszej Polski.

Obie te grupy wiąże sytuacyjny sojusz związany z niechęcią do przeciwstawnego obozu, w którym z kolei mieszają się konsekwentni konserwatyści oraz mniej lub bardziej świadomi zwolennicy wizji świata, którą można znaleźć w pismach Romana Dmowskiego. Ci stanowią obecnie elektorat przede wszystkim Prawa i Sprawiedliwości, a ich poglądy wyrażają media — w wersji masowej Radio Maryja oraz „Gazeta Polska”, w wersji wysublimowanej zaś pisma w rodzaju „Frondy” czy „44”, skądinąd nieporównanie bardziej wyrafinowane intelektualnie od swoich masowych odpowiedników.

Mówię o tym dlatego, że konflikt między tymi dwiema grupami, „lewicą” oraz „prawicą” (tych obiegowych nazw używam w znaczeniu potocznym), okazał się niezwykle skuteczny w organizowaniu rozmaitych płaszczyzn debaty publicznej i w rezultacie podporządkował temu podstawowemu podziałowi również życie literackie. Wystarczy wspomnieć, że najważniejsze nagrody kojarzone są jednoznacznie z jedną lub drugą stroną: „lewica” ma Nike, „prawica” ma Nagrodę im. Mackiewicza. Odmienne są kanony literatury polskiej obu stron: po jednej znajdziemy m.in. Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza, a Zbigniewa Herberta pomimo jego późnej publicystyki; po drugiej Józefa Mackiewicza i Henryka Sienkiewicza, zaś Zbigniewa Herberta z powodu jego późnej publicystyki. Obie strony mają też osobne listy ulubionych autorów współczesnych: „prawica” ceni więc np. powieści Bronisława Wildsteina i Rafała Ziemkiewicza, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza i upomina się o Waldemara Łysiaka, „lewicowcy” zaś mają w zamian Dorotę Masłowską i Michała Witkowskiego, Olgę Tokarczuk i Jerzego Pilcha. Dla nich Wisława Szymborska jest autorką Kota w pustym mieszkaniu, przede wszystkim zaś Nienawiści; „prawica” chce rozmawiać jedynie o wczesnych wierszach Szymborskiej, niewznawianych od pół wieku, a zdradzających jej zaangażowanie w stalinizm.

Przy tych zasadniczych różnicach wydaje się, że obie strony łączy wszelako jedno: uznanie, że kryterium wartości współczesnego utworu literackiego stanowi skuteczne tworzenie „społecznej narracji”, podsuwającej odbiorcom siatkę pojęć, potrzebną do rozumienia procesów społecznych. W tej optyce — podzielanej, o dziwo, przez oba zwalczające się obozy — pisarze mają być „inżynierami ludzkich dusz”, wspierającymi naród i katolicyzm w walce z miazmatami Zachodu (wersja „prawicowa”, czyli tradycjonalistyczna) lub broniącymi ofiar dyskryminacji, za którą odpowiedzialne są Kościół oraz tradycyjna obyczajowość (wersja lewicowa).

Hetero wzmacnia konformizm

Przyjrzyjmy się bliżej stronie lewej, ma ona bowiem znacznie mniej prostoduszne (a ponadto teoretycznie sprecyzowane) założenia dla swojej wizji literatury, „jakiej Polacy potrzebują”. Zakłada się tutaj, że żadna wypowiedź o świecie nie pozostaje bez związku z warunkami społeczno-ekonomicznymi, które ukształtowały podmiot mówiący. W związku z tym, wywodzi się, nie jest możliwe ustanowienie relacji tekstu do obiektywnej Prawdy, ta bowiem nie istnieje lub stanowi odpowiednik niepoznawalnej „rzeczy samej w sobie”, a zatem zasadniczą kwestią w rozpatrywaniu znaczenia tekstu jest jego umieszczenie w siatce stosunków sił (Foucaultowska „mikrofizyka władzy”). Teksty kultury masowej są zatem, niezależnie od intencji autorów, umocnieniem „dyskursu dominującego”; „dyskursowi dominującemu” (lub też „narracji dominującej”) służą również wszelkie teksty niezaangażowane, „parnasistowskie” (bo, jak teksty pop-kultury, utrwalają postawy nawykowe), a też (z tego samego powodu) wszystkie utwory, odwołujące się do tradycyjnych form literackich, chyba że poddają je grze dekonstrukcji. Ta, nawet jeśli z pozoru rozgrywa się jedynie w ramach literatury, ma w tym kontekście wymowę jednoznacznie polityczną („obrazoburczą”, kontestatorską).

Szerzej patrząc, twierdzi się tutaj, że gdy tylko podejmujemy wszelką aktywność życiową, nie tylko pisarską, stajemy wobec ostrej alternatywy, bez możliwości znalezienia „trzeciej drogi”: albo współtworzymy społeczeństwo opresyjne (w wariantach tradycjonalistyczno-katolickim lub korporacyjno-liberalnym, jeden i drugi ufundowany na patriarchacie), albo stajemy się kontestatorami (w wariantach: feministycznym, lesbijsko-gejowskim, ekologicznym, proletariackim lub innym, przy czym możliwe są naturalnie ich kombinacje).

Dodajmy nawiasem: powyższy sposób myślenia jest tak przekonujący, że w gruncie rzeczy wniosek ów podchwyciła także część prawicowych komentatorów naszego życia, importując — i przekształcając à la polonaise — termin „rewolucja konserwatywna” i jedynie odwracając znaki przedstawionego rozpoznania: oto, według nich, narrację dominującą tworzy lewica, my możemy zaś być albo konformistycznymi uczestnikami społeczeństwa opresyjnego (lewicowo-liberalnego), albo nonkonformistycznymi tradycjonalistami.

Temu rozumowaniu nie sposób zarzucić niespójności, a jako polonista, którego świadomość zawodową ukształtowały teksty Althussera, Foucaulta, Sollersa i pierwsze polskie tłumaczenia Derridy, widzę jego porządne umocowanie w tradycji dwudziestowiecznej humanistyki. Niepokoją mnie jednak praktyczne następstwa tego sposobu myślenia.

Pierwsze w anegdotycznym skrócie oddaje historia związana z życiem teatralnym, nie zaś literackim. Otóż na scenie Teatru Polskiego w Warszawie odbyła się niedawno premiera intrygującego przedstawienia zatytułowanego Polacy, w którym, w atrakcyjnej scenicznie wizji, zderzono fragmenty Zapisków więziennych kard. Stefana Wyszyńskiego i Dziennika Witolda Gombrowicza. Wydawało się, że wyniknie z tego poważna debata o polskości, cenionej jednako, lecz rozumianej całkowicie odmiennie przez spadkobierców ideowych obu bohaterów. Po premierze jednak na łamach wpływowej gazety codziennej ukazała się krytyczna recenzja, przeciwstawiająca temu spektaklowi, operującemu jakoby (zwróćmy uwagę na tę charakterystyczną obelgę) metafizycznym rozumieniem „ojczyzny” — spektakl z Wrocławia, którego twórcy (Paweł Demirski i Monika Strzępka) „zajęli się sprawą biurokratycznych absurdów, z jakimi zetknęli się działacze Pierwszego Gejowskiego Fanklubu Polskiej Reprezentacji Narodowej w Piłce Nożnej”.

Ta osobliwa konstrukcja krytyczna zdradza następujące założenie: gej, lesbijka (tudzież dyskryminowana heteroseksualna kobieta, ewentualnie zabijane zwierzę, jak w prezentowanym na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych spektaklu z Wałbrzycha według najnowszej powieści Olgi Tokarczuk) są dziś obowiązkowymi bohaterami wypowiedzi artystycznej, godnej uwagi. Mówienie o sprawach dziejących się między heteroseksualnymi mężczyznami i kobietami wzmacnia postawy konformistyczne. Pozwala bowiem unikać miejsc, w których dominujący dyskurs potyka się i zawodzi; kieruje zatem w stronę „metafizyki” (to znaczy w stronę społecznego wmówienia), jest zatem — użyjmy wreszcie tego słowa z zamierzchłej pozornie epoki — wsteczne.

Nim przejdę dalej, konieczne wydają mi się dwa objaśnienia. Pierwsze: nie bez powodu sięgnąłem po przykład z teatru, nie literatury. Jakkolwiek bowiem współczesna krytyka teatralna z zaciekłością jeszcze większą niż literacka zwalcza objawy identyfikowane jako „wsteczne”, premier teatralnych jest zbyt mało, by dało się skutecznie zarządzać widownią: widz, uparcie nieprzyjmujący perspektywy recenzentów, bez trudności odnajdzie spektakle, które mu odpowiadają. Liczba nowych książek jest natomiast ogromna (kilka lat temu mówiono mi, że w hurtowniach pojawia się 70 tytułów dziennie; jeśli tylko 10% z tego to powieści, daje to ponad półtora tysiąca powieści rocznie) — a zatem zarówno księgarz, jak zwłaszcza zwykły czytelnik musi powierzyć swoje wybory podpowiedziom krytyki. W rezultacie książki, które nie uzyskują od recenzentów swoistego imprimatur, skazane są w praktyce na nieistnienie. Stąd też niedostatek pozytywnych przykładów, na które chciałbym się powołać.

Objaśnienie drugie — konieczne, by uniknąć groźnego nieporozumienia — na ile kontroluję swoje relacje międzyludzkie, nie dyskryminuję gejów, lesbijek ani heteroseksualnych kobiet, a choć nie jestem wegetarianinem, bezmyślne zadawanie cierpienia zwierzętom i zabijanie ich dla rozrywki uważam za nieludzkie; samo zaś jedzenie mięsa mam za przykry spadek ewolucyjny, który budzi moją ambiwalencję, choć przed samym aktem spożycia mnie ona nie powstrzymuje — ale na przykład foie gras, ze względu na metody pozyskiwania, do ust nie wziąłem i nie wezmę. Nie twierdzę więc, że kwestie związane z dyskryminacją ludzi i okrucieństwem wobec zwierząt są nieistotne; uderza mnie jedynie konsekwentne wycinanie z pola naszej uwagi tekstów, które próbują poruszyć inne sprawy.

Życie bez tajemnicy istnienia?

Tyle o pierwszym następstwie założeń, przyjmowanych przez krytykę. Drugie wydaje się jeszcze bardziej niepokojące: oto zniknęła możliwość sensownego zadania pytania o stosunek człowieka jako jednostki do doniosłych kwestii egzystencjalnych.

1 2 następna strona

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?