Czytelnia

Kochać Kościół mimo wszystko - debata WIĘZI i Tezeusza

Kościół w Polsce

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski, Wiara bez Kościoła?, WIĘŹ 2010 nr 10.

„Święte szaleństwo zostało wywołane w poważnej mierze przez kłopoty ówczesnego Kościoła. Stało się to widoczne, kiedy ten «zakłamany twór Konstantyna», aby poprzestać na zjadliwym określeniu Jacoba Burckhardta, zaczął szybko nabierać charakteru doczesnej instytucji wysługującej się państwu. Monachizm był więc odpowiedzią na kryzys ówczesnego modelu religijności chrześcijańskiej, propagowanej przez hierarchię11”.

Chleba mojego powszedniego daj mi dzisiaj?

Kontestacja zdemoralizowanej cywilizacji i zarazem Kościoła upolitycznionego przez jego pasterzy — to zatem dwa czynniki, które wyprowadzały i wyprowadzają znowu ludzi poza obszar wspólnoty, na pustynię.

Rzecz jasna, w realiach współczesnych i na dodatek polskich można mówić o pustyni jedynie metaforycznie. Chodzi o mentalne odłączenie się od społeczności, w której kontestator nie umie już odnaleźć swego miejsca, z której dla niego płynie jedynie (lub przeważnie) zgorszenie. Skoro drogi, które mu wskazywano, uznał za błędne, pozostaje mu wybrać bezdroże; obszar pozbawiony nauczycieli i przewodników, tablic objaśniających i punktów orientacyjnych. Teraz będzie sam na sam ze światem i Bogiem, mając w ręku jedynie Pismo Święte i teksty interpretatorów, którym zawierzył mocą własnego sumienia, nie zaś — zewnętrznego autorytetu. Tyleż odrzucony, co odrzucający, opuściwszy wspólnotę, będzie chciał nie tylko zachować, ale wzmocnić przyjaźń z Bogiem, choć warunki życia raczej nie pozwolą mu być anachoretą naprawdę; tamci sprzed siedemnastu stuleci porzucali świat, nie tylko współwyznawców, i przestrzegali wielodniowych postów, nie zaś — w najlepszym razie — zasad zdrowego żywienia.

Ale nawet nie w tej różnicy, choć jest ona uderzająca, kryją się najważniejsze sprzeczności postawy współczesnego quasi-pustelnika. Mam nadzieję, że racje jego decyzji przedstawiłem lojalnie; teraz, niemniej lojalnie, chciałbym zwierzyć się z niebezpieczeństw, które wietrzę. Niektóre są oczywiste: wystarczy przysposobić zgodnie z jego sytuacją słowa Modlitwy Pańskiej — „Ojcze mój, któryś jest w niebie chleba mojego powszedniego daj mi dzisiaj” — żeby zorientować się w paradoksie wyjątkowo bolesnym. Adresatem Dobrej Nowiny nie jest odizolowane od innych indywiduum, lecz przynajmniej „dwóch albo trzech” (Mt 18,20). Ta liczba, dodam od razu, wydaje mi się znacząca: nie chodzi o „tysiące” czy „miliony”, o kolektyw, w którym ginie niepowtarzalność i absolutna wartość pojedynczego człowieka (kolektyw ów może mieć rozmaite imiona, bo rozmaite ideologie mogą unieważniać godność osoby ludzkiej, więc: rasa, naród, klasa społeczna czy masa konsumencka). Niemniej w sytuacji, w której „ja” pozbawione jest „ty” oraz „my” — „my” połączonego nie dyscypliną czy interesem, ale serdecznością, przyjaźnią, by już nie nadużywać klasycznej formuły „miłości wzajemnej” — w sytuacji konsekwentnego oddzielenia się od innych, Ten, z którym chciałem się wreszcie usłyszeć, zanika.

Ktoś mógłby powiedzieć: przecież i aprobowani przez Kościół eremici żyją w pojedynkę i nie biorą udziału we wspólnej liturgii. Ich sytuacja mentalna jest jednak inna, i to od samego początku. Nie uchodzą oni z miasta zadżumionych, strząsając za sobą pył z sandałów, lecz w swej samotni starają się dla innych coś uczynić (w sensie wysiłku duchowego). Poza tym, o ile wiem, o podjęciu pustelniczego trybu życia nie decydują w pojedynkę. W tym tkwi następny paradoks quasi-anachorety.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 8 następna strona

Kochać Kościół mimo wszystko - debata WIĘZI i Tezeusza

Kościół w Polsce

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?