Czytelnia

Kochać Kościół mimo wszystko - debata WIĘZI i Tezeusza

Kościół w Polsce

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski, Wiara bez Kościoła?, WIĘŹ 2010 nr 10.

Decyzja, by żyć na mentalnej pustyni, jest wystawieniem się na szereg niebezpieczeństw. Nawet pozbawiony sentymentu dla chrześcijan Nietzsche pytał trzeźwo: „Czyś jest z tych, którym z jarzma umykać się wolno?”12. W perspektywie ewangelicznej uznanie, że jest się dostatecznie dojrzałym i silnym, by zrezygnować z tego wszystkiego, co zapewnia człowiekowi wspólnota, wydaje się szaleńczą pychą; trudno jednak poprosić o radę kogoś drugiego, skoro właśnie postanowiłem sobie, nie zaś innym, zaufać. Ta konieczność oparcia się na sobie samym bez możliwości przejrzenia się w krytycznej opinii bliźniego to najgłębszy sens metafory pustyni, o której w taki oto znamienny sposób rozmawiają w apokryficznej powieści Nikosa Kazantzakisa Jezus i Jan Chrzciciel:

„— [...] Pójdę porozmawiać z Bogiem na pustyni. Tam można wyraźniej usłyszeć jego głos.
— Tak jak głos kusiciela. Uważaj [...]. Pustynia pełna jest słodkich głosów — i śmierci13”.

Wiem z doświadczenia (bo choć teoretyzuję z pozoru, to przecież staram się zarazem zrozumieć, co kiedyś sam przeżyłem), że ostatecznie decyzję o odejściu podejmuje się w poczuciu wydoroślenia. Sprzyja temu rozpowszechniona wśród naszych duszpasterzy skłonność do traktowania świeckich patriarchalnie, jako niedojrzałych w gruncie rzeczy owieczek, dzieci oddanych im pod opiekę. Ks. prof. Tomáš Halík nie bez powodu ostrzega:

„Jeśli Jezus mówi mu [Nikodemowi] «musisz narodzić się na nowo», a na innym miejscu stwierdza, «kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, nie wejdzie do niego», to wcale nie żąda od nas, żebyśmy się stali infantylni14”.

W praktyce jednak to rozróżnienie ulega zatarciu, niewykluczone zresztą, że zgodnie z naszymi najgłębszymi potrzebami: ulec infantylizacji jest nieporównanie łatwiej, niż być „jak dziecko”, realizować po dorosłemu tę trudną analogię.

Ale odchodzący od Kościoła dla ochrony swej własnej, jednostkowej wiary — choć ma poczucie, że właśnie dorośleje — niesie w sobie piętno tego, przeciwko czemu się zbuntował (to los większości buntowników). Traktowany bowiem jak dziecko pod opieką mądrzejszych wychowawców, zdążył wyrobić sobie do Kościoła stosunek taki, jaki dziecko ma do szkoły: dziecko mianowicie może być bardzo kochane i bardzo mądre, ale pozostając dzieckiem, nie czuje się odpowiedzialne za instytucję, pod której opieką się znalazło. Szkoła (czy Kościół) jest w tej perspektywie traktowana jako datum, niezmienna rzeczywistość, której kształt, a też prestiż lub zła sława zależą od wychowawców, nie zaś od wychowanków. Takie miejsce opuszcza się bez refleksji, że akt odejścia zmienia nie tylko moje losy, lecz w jakiejś mierze losy instytucji, której wymawiam posłuszeństwo.

Decydując się na wiarę bez Kościoła, zabieram Kościołowi (wspólnocie, więc innym ludziom, którzy ją ze mną tworzą) to rozumienie wiary, które uważam za cenne.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 8 następna strona

Kochać Kościół mimo wszystko - debata WIĘZI i Tezeusza

Kościół w Polsce

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?