Czytelnia

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski, Zagadka chwalców Stalina, WIĘŹ 2007 nr 2.

Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o ówczesny stan wiedzy o zbrodniach przegapia jednak kilka czynników znacznie bardziej zasadniczych. To one dopiero stwarzały kontekst dla lepiej lub raczej gorzej znanych faktów.

Zacznijmy od kwestii relatywnie prostych. Po pierwsze zatem — ludzie, którzy doświadczyli bezpośrednio hitlerowskiego terroru, wobec Armii Czerwonej odczuwali nieraz autentyczną wdzięczność; jeśli nawet nie mieli złudzeń, jakoby niosła za sobą wolność, to doceniali, że reguły, przez których spełnienie będzie można przetrwać, zrobią się teraz czytelniejsze. Nie myślę tylko o tych, którzy w świetle ustaw norymberskich byli Żydami, choć ich ulga wydaje się całkowicie zrozumiała. W nowym świecie Polska miała istnieć — ze swoim językiem, szkolnictwem średnim i wyższym, kulturą. Z naszej dzisiejszej perspektywy rachunek zysków i strat, wynikających z nowej okupacji — w każdym powiecie zainstalowała się niebawem placówka NKWD — może wydawać się nieoczywisty. Wówczas świeże wspomnienie grozy hitleryzmu nadawało mu jednoznaczny wynik.

Po drugie, tej większej lub mniejszej wdzięczności wobec Armii Czerwonej towarzyszyła wściekłość na aliantów zachodnich. Tak, bywa, że dzieją się wokół okropne rzeczy — myślał, jak sobie wyobrażam, niejeden Polak — ale skoro przyzwalają na nie przywódcy mocarstw, dysponujący wielką siłą militarną i gospodarczą, dlaczego ja, który zaledwie żyję, mam zgłaszać sprzeciw? Od 1939 roku napatrzono się, jak mało znaczy pojedyncze życie, więc czyny, przypominające w najmniejszym choćby stopniu protest Jana Palacha czy naszego Ryszarda Siwca, jeszcze przez wiele lat mogły wywołać tylko taką reakcję, jak ta, którą kwituje śmierć dziewczyny bohater „Bitwy pod Grunwaldem” Borowskiego: My tu, w Europie, jesteśmy do tego przyzwyczajeni — odrzekłem obojętnie. Zasadniczą umiejętnością była sztuka przeżycia. Teraz wymagała ona wzięcia udziału w rytuałach, przywiezionych ze Wschodu. Więc zaczęto je odprawiać. Czesław Miłosz tę właśnie postawę nazwał ketmanem.

Po trzecie — w środowisku intelektualistów, ale chyba nie tylko w nim, wrzała wciąż niewygasła wściekłość na elity II Rzeczypospolitej. Nie odczuwałem żadnej lojalności, bo i wobec mnie nikt nie był lojalny! — rzuca Tadeusz Konwicki w rozmowie ze Stanisławem Beresiem („Pół wieku czyśćca”). Polskie władze dwukrotnie zawiodły: najpierw we wrześniu 1939, fatalnie przygotowanym propagandowo („nie oddamy nawet guzika”), drugi raz w sierpniu 1944, gdy dały sygnał do samobójczego — tak to widziano — Powstania. Ale jeszcze bardziej chyba jątrzyła przedwojenna opinia publiczna, którą pamiętano jako niechętną żywej myśli, oryginalnej sztuce, rzetelnej postawie moralnej, zapyziałą i antysemicką. Kiedy porówna się pod tym kątem „Ferdydurke” Gombrowicza z poświęconymi przedwojennemu społeczeństwu stronami „Rodzinnej Europy” Miłosza —gdzie pada m.in. mało parlamentarne zdanie: To były małpy — nie widać żadnej różnicy świadomości, choć między jedną a drugą książką upłynęły lata, a niemała część „małp” zginęła z rąk niemieckich lub sowieckich. Zamiast się oburzać, warto wyobrazić sobie, jak zachowaliby się dziś entuzjaści Radia Maryja lub „Gazety Wyborczej”, gdyby narzucony przez historię system pozwolił nareszcie ograniczyć wpływy przeciwników.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 następna strona

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?