Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do archiwum

blog Zbigniewa Nosowskiego

Lepiej krótko niż wcale…

blog Zbigniewa Nosowskiego
19 lutego 2013

Od rewolucji wolę reaktywację




Redakcja „Kultury Liberalnej” słusznie pyta o głębokie przyczyny tego, że temat związków partnerskich nie tylko w Polsce wzbudza ogromne emocje. Gdy dotarła do mnie prośba o napisanie tego tekstu, rozmawiałem akurat z jednym z polskich biskupów katolickich. Przeczytałem mu e-mail z „Kultury Liberalnej” i obaj nie posiadaliśmy się ze zdumienia. „Czy z punktu widzenia dogmatyki Kościoła możliwe byłoby zaakceptowanie istnienia prawnej możliwości zawierania związków partnerskich? Jakimi innymi argumentami, poza odwoływaniem się do prawa Bożego, może posługiwać się Kościół, nie akceptując związków partnerskich?” – brzmiały pytania. Dostrzegliśmy w nich karykaturę katolickiego myślenia na ten temat. Ma ono jakoby być zakorzenione w „prawie Bożym” i „dogmatyce Kościoła”. My natomiast w tej kwestii nie posługujemy się ani jednym argumentem religijnym. Mniejsza jednak o analizę tego paradoksu (to temat na odrębną refleksję). Ad rem.

To nie spór między katolikami a resztą świata

Spór o prawny status związków partnerskich wywołuje olbrzymie emocje z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, każdy obywatel rozumie, co miałoby się zmienić (w przeciwieństwie do dyskusji nad wieloma innymi projektami ustaw). Po drugie, zagadnienie to należy do spraw światopoglądowych, których nie da się rozstrzygnąć na zasadzie konsensu. Z każdego kompromisu zawsze ktoś będzie (bardziej czy mniej) niezadowolony. Każdy kompromis oznacza tu naruszenie wizji człowieka, jaką dyskutanci uznają za słuszną. Nie ma bowiem prawa, które byłoby neutralne aksjologicznie. Każda regulacja prawna – zwłaszcza w tak istotnej i delikatnej kwestii jak relacje międzyludzkie – opiera się na jakiejś wizji człowieka i tego, co słuszne.

Nie jest to zatem spór między katolikami a resztą świata. Ten spór jest głębszy – dotyczy tego, jaka antropologia i jaka aksjologia stanowić mają fundament prawodawstwa państwowego. Kościół, owszem, stoi tu po jednej stronie, ale nie z powodów dogmatycznych, lecz dlatego, że jest sojusznikiem określonej antropologii.

Co więcej, z obu stron mamy do czynienia z myśleniem o charakterze uniwersalistycznym. Zwolennicy instytucjonalizacji związków partnerskich powołują się na swoje rozumienie praw człowieka. W wersji najdalej idącej myślenie to świetnie wyraża francuskie hasło „Małżeństwo dla wszystkich”. Zwolennicy obrony status quo powołują się natomiast na swoje (filozoficzne, a nie religijne) rozumienie prawa naturalnego.

Jest tu trochę tak jak ze sporem o aborcję czy eutanazję. W tamtych przypadkach chodzi o kwestię zdefiniowania człowieka – określenie, kto z istot ludzkich ma należeć do wspólnoty chronionej prawem, której fundamentalną regułą jest założenie, że jakikolwiek zamach na życie drugiego jest nielegalny. Z jednej strony jest myślenie, że życie człowieka powinno być chronione, także prawem państwowym, od poczęcia aż do naturalnej śmierci. Z drugiej pojawia się przekonanie, że płód w okresie dopuszczalnej aborcji to „jeszcze-nie-człowiek”, osoba terminalnie chora natomiast (przez koncepcję zbyt niskiej „jakości życia”) „mniej-człowiek” – dlatego można wyrazić zgodę, by je legalnie pozbawić życia (to znaczy: zabić).

W tym przypadku natomiast chodzi o kwestię zdefiniowania modelu życia wspólnego, który powinien być przez państwo uznawany za godny wsparcia i otrzymywania pewnych przywilejów.

Małżeństwo nie jest sprawą prywatną

Jedna strona sporu uważa, że takim modelem może być jedynie małżeństwo – wyłączny i trwały związek kobiety i mężczyzny, który jest podstawą rodziny. Małżeństwo bowiem jest jedyną na naszej planecie instytucją zdolną do połączenia w jedną trwałą więź trzech aspektów rodzicielstwa: biologicznego, społecznego i prawnego. Uznaje się tu prawo dziecka – o ile tylko to możliwe – do bycia wychowywanym przez matkę i ojca. Podstawą jest tu myślenie personalistyczne nastawione na dobro wspólne. W tej wizji – jak pisał w WIĘZI Marek Rymsza – „małżeństwo nie jest sprawą prywatną”, pozostając sprawą głęboko osobistą. Państwo jest zainteresowane trwałością węzła małżeńskiego, chce bowiem służyć ochronie słabszych: zarówno dobra dzieci, jak i (np. pokrzywdzonego czy porzuconego) współmałżonka.

Z drugiej natomiast strony mamy „prywatyzację” małżeństwa, opartą o myślenie indywidualistyczne. Rozmaite formy życia wspólnego stają się formalnoprawnie mniej lub bardziej zbliżone do małżeństwa. Państwo ma tu służyć interesom i przekonaniom jednostki (które ona sama definiuje), nie zaś nieokreślonemu dobru wspólnemu. Związek partnerski łatwo się zawiera i łatwo rozwiązuje (wystarczy deklaracja jednej strony). W tej wizji państwo nie chroni już słabszego, lecz ma stać na straży interesów tego partnera, który chce odzyskać „wolność”. W przypadku prawnej regulacji związków czy małżeństw jednopłciowych wprowadzona zostaje także zmiana rozumienia pojęć „matka”, „ojciec”, „rodzice” – następuje całkowite rozerwanie biologicznych, społecznych i prawnych aspektów rodzicielstwa.

Chcemy rewolucji!

Gdy zastanowić się nad istotą tego sporu, widać jasno trzeci powód, dla którego jest on tak gorący. Ma on bowiem charakter fundamentalny – tak w wymiarze prawnym, jak obyczajowym. Zmiana ma dotyczyć jednej z podstaw porządku prawnego (w Konstytucji RP małżeństwo jest zdefiniowane jako związek kobiety i mężczyzny w części ustrojowej). W gruncie rzeczy chodzi o dokonanie zmiany rewolucyjnej. Szczerze pisał o tym w „Kulturze Liberalnej” Łukasz Jasina: „To jak, chcemy zmienić system, czy wprowadzić nic nieznaczącą zmianę do prawa spadkowego? Chcemy rewolucji czy udajemy, że nie chcemy niczego zmieniać? […] Związki partnerskie to prawna rewolucja”.

Gdyby chodziło tylko o potwierdzenie praw osób do dziedziczenia czy informacji o stanie zdrowia osoby najbliższej – można bez trudu przyjąć kompromisową ustawową regulację kwestii wspólnego pożycia (proponowałem to na łamach „Gazety Wyborczej”). Zwolennikom rewolucji takie rozwiązanie jednak nie wystarczy. Dlatego z pewnością będziemy się o tę kwestię jeszcze wielokrotnie spierać.

Nie trzeba być profesjonalnym historykiem, by wiedzieć, że nie każda rewolucja rodzi dobre owoce. Nie trzeba być przekonanym katolikiem, żeby w tej sprawie stać po stronie przeciwników rewolucji.

Jeszcze ćwierć wieku temu małżeństwo należało do katalogu pojęć predemokratycznych, których państwa demokratyczne nie musiały definiować w oparciu o zasadę większości, gdyż odnajdywały je jako „zastane”, wręcz oczywiste fundamenty ludzkiej kultury, a tym samym także demokracji. Obecnie zaś demokracja (osłabiona) głosuje także nad wymianą swoich (osłabionych) fundamentów.

Nie trzeba być inżynierem, by rozumieć, że tak rewolucyjne metody w budownictwie są wysoce ryzykowne. Zamiast ryzykować zawalenie całej konstrukcji, może jednak lepiej byłoby poddać renowacji (osuszyć, wypełnić, wzmocnić, zmodernizować) fundamenty istniejące? Jeśli chodzi o mnie – to od fundamentalnej rewolucji zdecydowanie wolę reaktywację małżeństwa (zob. specjalny raport Laboratorium WIĘZI).

Tekst opublikowany w internetowym piśmie „Kultura Liberalna” nr 215 (8/2013) z 19 lutego 2013 r.



Polecamy książki Zbigniewa Nosowskiego:



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (149)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?