Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do bloga

blog Tomasza Wiścickiego

O co tu chodzi

blog Tomasza Wiścickiego
4 marca 2013
Tomasz Wiścicki

Non habemus papam




Chyba już wszyscy skomentowali nieoczekiwaną rezygnację Benedykta XVI, a ja jeszcze ciągle nie, przynajmniej na piśmie. Pora nadrobić tę zaległość.

Nie zamierzam wdawać się w spekulacje i poszukiwać drugiego, trzeciego albo i czwartego dna papieskiej decyzji. Traktuję serio oświadczenie Benedykta XVI. Wydaje mi się ono jasne i szczere, można by rzec – zadziwiająco wręcz szczere jak na dotychczasowe, wielowiekowe obyczaje Stolicy Apostolskiej. Niedostatek sił fizycznych i duchowych niezbędnych do przewodzenia Kościołowi – czy trzeba więcej? Mnie wystarczy. Można by jeszcze wyobrazić sobie papieską dokumentację medyczną w aneksie...

Jedno wydaje się niewątpliwe: Benedyktowi XVI nie zabrakło sprawności intelektualnej. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, rozwiało je pożegnalne przemówienie do kapłanów diecezji rzymskiej. Trzy kwadranse a vista, bez kartki, znakomitego, głębokiego wywodu na temat sensu II Soboru Watykańskiego i jego późniejszych interpretacji, z poruszającym wątkiem osobistym – jak to się stało, że ks. Joseph Ratzinger znalazł się na Soborze, czym się tam zajmował i jak go odbierał: to nie było wystąpienie człowieka, którego zawodzi intelekt.

O siłach fizycznych wypowiadać się nie zamierzam – nie wykluczam, że dzieje się z nimi coś, czego nie wiemy, ale generalnie nie widać, by zdrowie Papieża jakoś się gwałtownie załamało. Uderzyły mnie w oświadczeniu słowa o niedostatku sił duchowych – jeśli miałbym się zdobyć na jakiekolwiek domysły, to tu właśnie upatrywałbym istoty problemu. Wchodzić w to głębiej nie zamierzam – z szacunku dla osoby i urzędu.

Nie pociąga mnie pytanie, czy Benedykt uznał swe siły za niewystarczające do pełnienia urzędu w wyniku jakichś konkretnych wydarzeń, a jeśli tak, to jakich. Takie spekulacje, których jesteśmy świadkami w wykonaniu wielu komentatorów, więcej mówią o spekulujących niż o osobie, która jest tych dociekań przedmiotem. Większość przypisuje Papieżowi własną ocenę sytuacji Kościoła i świata. Mogą to czynić bez obaw, że Benedykt cokolwiek sprostuje.

Deliberacje te wydają mi się jałowe także i z tego powodu, że na podstawie tego wszystkiego, co wiemy o osobie Papieża, który ustąpił, nie mam wątpliwości, że jego decyzja nie była wynikiem nagłego impulsu. Ona z pewnością była głęboko przemyślana i przekonsultowana z Najlepszym Możliwym Doradcą – Duchem Świętym. Ufam też, że Duch Święty wyprowadzi z tej decyzji dobro dla Kościoła i świata. Decyzję Benedykta przyjmuję z zaufaniem.

Czy to znaczy, że nie mam z ustąpieniem Papieża żadnych problemów, prócz naturalnego zaskoczenia? Bynajmniej. Pan Bóg potrafi wyprowadzić dobro ze wszystkiego – co nie oznacza, że wszystko jest dobrem...

Przede wszystkim – po ludzku mi żal, że to już się skończyło. Chciałbym być przez Benedykta zaskakiwany jeszcze nie raz, tylko w inny sposób – mądrością słów i działań. Uważam, że był to bardzo dobry pontyfikat i żałuję, że trwał tak krótko. Benedykt, wiedząc, że ma niewiele czasu, skupił się na sprawach najważniejszych – szerzej rozwinąłem tę myśl w tekście dla „Rzeczpospolitej”. Tych spraw najważniejszych starczyłoby z pewnością na dużo dłużej. Aż by się prosiło choćby o domknięcie cyklu encyklik o cnotach teologalnych – wiary nam tak bardzo brakuje, nie tylko nadziei i miłości.

Nie ukrywam, że obawiam się precedensu. Odtąd wszyscy, którym nie będzie się podobał jakikolwiek papież – a jestem dziwnie pewien, że każdy wielu osobom nie będzie się podobał, i że niektórym nie spodoba się żaden – będzie miał jeden argument więcej: a przecież Benedykt ustąpił! Oczywiście, nie mam wątpliwości, że działania namiestników Chrystusa na ziemi – kimkolwiek będą i ilukolwiek ich jeszcze będzie – nie będą się odbywały pod dyktando tzw. opinii publicznej, a zwłaszcza jej rozmaitych samozwańczych rzeczników. Ale łatwo przewidzieć ten dodatkowy argument w szumie informacyjnym, który otacza i – obawiam się – coraz bardziej natrętnie będzie otaczał Kościół.

Najtrudniejsza i najdelikatniejsza jest jednak inna kwestia. Nieprzypadkowo nazywamy papieża „Ojcem Świętym”. Nawet jeśli niektórych to określenie razi, kryje się za tym jakaś głęboka intuicja. A ojcem nie da się przestać być. Można przestać być np. mężem – wielu przychodzi to zadziwiająco łatwo – ale zrezygnować z ojcostwa się nie da.

To nie jest zarzut wobec Benedykta – jak wspomniałem, Najwyższy Konsultant był niewątpliwie w tej sprawie zapytany i – ufam – właściwie zrozumiany. Nie oceniam. Ufam. Ale mi smutno – z perspektywy sieroty...

Można oczywiście na to odpowiedzieć, że wprowadzenie jako zasady ustępowania biskupów z urzędu po ukończeniu 75 lat nie spowodowały zmiany rozumienia tego urzędu. To prawda, tyle że papież jest jeden i w świecczejącym świecie cieszy się autorytetem nieporównywalnym z żadnym innym urzędem na ziemi, co wielu uwiera. Nie brak chętnych, by uczynić z niego jeszcze jednego prezydenta wybieranego na kadencję albo prezesa firmy. Oczywiście, daleko do tego i krok Benedykta nie musi ułatwiać popychania Kościoła w tym kierunku, ale...

Świat się nie skończył, Kościół też nie. Jest jeszcze – na szczęście! – Duch Święty. Coś jednak się stało, czego nie potrafię nazwać. Zapewne dlatego coś mnie powstrzymuje – w przeciwieństwie do wielu komentatorów – przed uznaniem decyzji Benedykta za akt odwagi. Oczywiście – jest to odwaga w sensie podjęcia decyzji bezprecedensowej (mimo że kilku papieży już wcześniej zrzekło się urzędu), a także w sensie otwartego i szczerego przyznania się do niedostatku sił, zwłaszcza tych duchowych – słabość w tej dziedzinie wyznać szczególnie trudno. Ale to wydaje mi się za mało, by przyłączyć się do pochwał akurat tego rodzaju.

I żeby nie kończyć tak minorowo – osobiste wspomnienie z dnia wyboru Benedykta XVI. Tego dnia byłem zaproszony do Polskiego Radia, żeby nagrać krótki komentarz do fragmentu nauczania Jana Pawła II. Na ekranie telewizora wiszącego w reżyserce widać było ludzi oczekujących na placu św. Piotra, i dym, który wydawał się biały, ale pewności nie było, zwłaszcza że wcześniej były już ze dwa fałszywe alarmy. Dla uniknięcia wątpliwości wyborowi nowego papieża miało towarzyszyć bicie dzwonów – ale dzwony nie biły. Habemus papam?

W studiu siedziało – prócz prowadzącego audycję – kilkoro polityków, reprezentujących wszystkie ówczesne parlamentarne partie. Był wśród nich także dzisiejszy prezydent. Politykom, którzy wcześniej komentowali właśnie zakończony pontyfikat, odebrano głos – trwała transmisja z Rzymu. Nie było wiadomo, czy będą mieli szansę wrócić na antenę, dlatego – niesłyszalni dla słuchaczy – czekali w studiu dalej. Po pewnym czasie ostatecznie politykom podziękowano – było jasne, że nie ma szans na dokończenie przerwanej audycji.

Zająłem miejsce w studiu. Zanim zacząłem nagranie, pani redaktor, która mnie zaprosiła, powiedziała mi, że słychać dzwony. A więc: Habemus papam! Tylko kogo?

W stanie tej pewności-niepewności nagrałem, com miał do nagrania, zmagając się z oporem elektronicznej materii. Skończywszy, poszedłem do metra. Jak wiedzą warszawiacy, zasięg telefonów komórkowych jest tylko na stacjach – w tunelach go brak. Gdy wysiadłem na stacji Centrum, zadzwonił do mnie mój telefon. Okazało się, że gdy byłem gdzieś po drodze, zapraszająca mnie pani redaktor nagrała informację, kto został papieżem. Habemus papam! – ostatecznie i nieodwołalnie.

Zadzwoniłem z podziękowaniem, wymieniliśmy pierwsze uwagi. Ja wcześniej byłem przekonany, że kardynał Ratzinger byłby znakomitym papieżem – tyle że wygłaszając tuż przed konklawe dramatyczne słowa o stanie Kościoła pozbawił się wszelkich szans na wybór. No i by się pozbawił – gdyby to były zwykłe, „ziemskie” wybory... Poczułem powiew Ducha Świętego.

Cała ta sekwencja wydarzeń – oniemiali politycy, możni tego świata, niepewność co do wyniku konklawe, stopniowo rozwiewająca się dzięki informacjom życzliwej pani redaktor z Polskiego Radia, wreszcie czasowy zbieg moich niezbyt składnych wywodów na kanwie słów Jana Pawła II z wyborem jego następcy – zrobiła na mnie wielkie wrażenie, nawet jeśli nie potrafiłem i do dziś nawet nie próbuję sobie tego jakoś konkretnie wyjaśniać. Pontyfikat, który dla mnie zaczyna się tak niezwykle, musiał być niezwykły. No i był. Tylko czy musiał już się skończyć?



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

2013-03-06 12:01:18 - Jolanta E.Wykurz

CZy musiał się kończyć ten pontyfikat?-kończy autor. Widocznie musiał, skoro tak właśnie się stało, a Benedykt nie uczyniłby NIC bez głębokiej modlitwy i wysłuchaniu Ducha Świętego. Tak więc on miał tylko (aż)odwagę(tak, odwagę) a by wolę Boga wobec siebie ogłosić, jako decyzję własną, motywując ją własną rozpoznaną słabością WOBEC zadań, jakie przed kościołem stoją. Ojcostwo duchowe, to nie ojcostwo biologiczne. Nie ma co porównywać. Ojcostwo jest w Urzędzie, a nie w osobie. Następny papież też będzie ojcem, jak był nim Benedykt, Jan Paweł II , Jan Paweł I, Paweł VI, Jan XXIII itd. Więc nie ma się co czuć sierotką, tym bardziej, że jest się dorosłym człowiekiem. Poza tym ojcostwo Benedykta w sensie duchowym- nie ustanie. Będzie tym, który wstawia się nieustająco za nas w modlitwie. A o wierze może jeszcze napisze- niekoniecznie w formie encykliki.


Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (15)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?