Komentarze

wróć do menu komentarzy

wróć do bloga

blog Tomasza Wiścickiego

O co tu chodzi

blog Tomasza Wiścickiego
31 grudnia 2013
Tomasz Wiścicki

Kto wymyślił „dżendery”?




Przyznam się, że odkąd rozgorzała kontrowersja wokół „ideologii gender”, nie mogłem się pozbyć wątpliwości co do trafności tej nazwy. Istota sporu wydaje mi się względnie jasna, tylko ta nazwa... Owszem, pojęcie gender – płci kulturowej – jest bardzo istotne w toczącym się sporze dotyczącym w istocie natury człowieka. Tylko czy rzeczywiście właśnie to pojęcie najlepiej streszcza istotę zagadnienia?

Moje wątpliwości zmalały znacznie (choć może nie do zera), gdy uświadomiłem sobie coś, co – mam wrażenie – umyka uwadze spierających się stron. Przecież to nie strona niechętna tej ideologii jako pierwsza odwołała się do pojęcia gender jako do czynnika identyfikującego! Wejście tej ideologii udającej naukę na uniwersytety – czyli (przynajmniej teoretycznie) do świątyni nauki – odbyło się właśnie pod hasłem gender studies. Ta anglojęzyczna nazwa do dziś zresztą nie doczekała się literackiego spolszczenia – funkcjonuje jedynie wśród wtajemniczonych żargonowe określenie „dżendery” (u nas na dżenderach).

Obrońcy naukowości „dżenderów” powołują się na to, że w ramach tych studiów odbywają się badania kulturowych stereotypów związanych z płcią. Ich istnienie jest oczywistym faktem. W ogóle zresztą w życiu zarówno prywatnym, jak i publicznym poruszamy się wśród rozmaitych modeli kulturowych. Każdy (i każda) z nas ma podane jak na tacy rozmaite wzorce na każdą okazję – według płci, wieku, narodowości, zawodu, zamożności i wielu jeszcze innych kryteriów. Wzorce z jednej strony nas ograniczają, z drugiej – umożliwiają nam porozumienie. Gdyby mógł zaistnieć świat bez takich wzorców (na szczęście nie może), pogrążylibyśmy się w chaosie. Nie bylibyśmy w stanie zinterpretować zachowań otaczających nas ludzi, oni nie rozumieliby nas. Zachowania ludzkie stałyby się zupełnie nieprzewidywalne.

Modele kulturowe potrzebne są zresztą także tym, którzy chcą się przeciwko nim buntować. Gdyby nie było żadnych norm zachowań – skąd wiedzielibyśmy, że człowiek, którego spotykamy, któreś z nich świadomie odrzuca? Są też zresztą, a jakże, modele dla buntowników – widzimy nieraz, jak nonkonformiści zachowują się i wyglądają identycznie, jak spod sztancy...

Modele te nie są zresztą zamknięte – każdy z nas, jakoś się do nich odnosząc, coś dodaje od siebie. Jesteśmy różni – i w różny sposób posługujemy się tymi modelami.

Badanie kształtu, zmienności – w czasie i w przestrzeni – modeli kulturowych, ich zanikania i pojawiania się nowych, czynników wpływających na ich kształt, ich funkcjonowania itd. itp. to zadanie doprawdy fascynujące. Zajmują się tym socjologia kultury, antropologia, etnografia. Zajmują się od niedawna i gender studies. Co jednak różni te nową dyscyplinę od tych dawnych? Przede wszystkim różni ją wydzielenie, spośród rozmaitych osi, wokół których owe modele się układają, tylko jednej: płci. Już to sprawia, że muszą pojawić się wątpliwości, czy cel tego zabiegu jest rzeczywiście naukowy.

Oczywiście, nie jest. W audycji „Polsatu News” komentującej list episkopatu w sprawie ideologii gender, w której miałem okazje wystąpić razem z Piotrem Szumlewiczem z „Trybuny”, mimo woli potwierdził on, że nie chodzi o naukę. Kiedy zwróciłem uwagę, że to nie episkopat uczynił z płci kulturowej pojęcie centralne, mój współdyskutant zgodził się ze mną (bodajże w tej jedynej kwestii w całym programie...), że wcześniej były gender studies, dodając, że chodzi w nich o równość płci. Formuła programu i jego długość uniemożliwiła mi postawienie pytania: skoro chodzi o równość, to skąd nazwa gender studies, sugerująca naukowe badania?

Wyniki naukowych dociekań niejednokrotnie przyczyniły się do głębokich zmian w społeczeństwie. Jednak celem badań naukowych jest z definicji poznanie, a nie wywieranie skutków społecznych. Jeśli działamy dla wywołania określonych zmian – uprawiamy ideologię, nie naukę. Owszem, mamy prawo tak robić – nie mamy jednak prawa udawać, że nasze działania mają podstawy naukowe. Ich podstawą jest określona aksjologia, a nie nauka. Owszem, jednym ze skuteczniejszych sposobów wygrywania aksjologicznych sporów kulturowych jest udawanie, że żadnego sporu nie ma: jest prawda naukowa, która z jakichś powodów (ignorancji lub złej woli) nie przez wszystkich jest przyjmowana. Trudno jednak ten sposób uznać za uczciwy – a jest on nagminnie stosowany przez rzeczników kulturowej rewolucji w (źle skrojonej) naukowej szacie.

Komuś, kto – jak wyżej podpisany – przebrnął przez kurs marksistowskiej indoktrynacji, nie może się to się nie skojarzyć ze sławnym zdaniem filozofa z Trewiru: „Filozofowie dotąd opisywali świat – idzie jednak o to, aby go zmienić”. Jak widać, nie tylko niektórzy filozofowie o tym zamarzyli – przytrafiło się to także części przedstawicieli nauk (i „nauk”) szczegółowych, chyba najbardziej wyraźnie właśnie „dżenderów”. Nie jest przypadkiem, że właśnie wokół tych studiów gromadzą się licznie rzecznicy i rzeczniczki kulturowej rewolucji. Wśród zatrudnionych tam osób trudno jakoś dostrzec osoby uznające bardziej tradycyjny światopogląd. A przecież, gdyby chodziło rzeczywiście o badania – istnienie rozmaitych szkół, różniących się aksjologicznie, mogłoby tylko służyć ożywieniu naukowej dyskusji i pogłębieniu badań. Gdyby to rzeczywiście o poznanie chodziło...

Trudno się więc dziwić, że biskupi uznali za stosowne zareagować listem, z klarownie wyłożoną myślą przewodnią: „Nie jest czymś niewłaściwym prowadzenie badań nad wpływem kultury na płeć. Groźne jest natomiast ideologiczne twierdzenie, że płeć biologiczna nie ma żadnego istotnego znaczenia dla życia społecznego”. Tu tkwi istota kulturowego sporu: czy płeć jest w swej istocie biologiczną daną, która może się wyrażać w określony kulturowo sposób, czy też możemy sobie płeć kształtować wedle naszej woli, traktując biologię jako ograniczenie. Tego sporu, jak i wielu podobnych, składających się na spór bardziej generalny, nie da się rozwiązać raz na zawsze. U jego podstaw tkwi wybór aksjologiczny. Jest tak silny, że nie liczy się z ograniczeniami prawdy o człowieku, nawet jest najprostszej i – wydawałoby się – najbardziej oczywistej. Przecież to nie biskupi i w ogóle żaden człowiek nie uprzywilejował związku mężczyzny i kobiety – to Stwórca (a dla tych, którzy w niego nie wierzą – prawa natury) sprawił, że tylko ze związku mężczyzny i kobiety może narodzić się życie. Albo jednak traktujemy to jako fakt, na którym budujemy życie społeczne – albo jako ograniczenie, które usiłujemy jakoś ominąć dzięki odpowiednio ukształtowanym instytucjom kulturowym, np. dając parom homoseksualnym prawo do adopcji dzieci.

Naukowo tego sporu nijak nie rozstrzygniemy. Możemy i powinniśmy głosić prawdę o człowieku. Może kiedyś trafi choćby do niektórych ideologów „dżenderów”?



Komentarze:



Komentarze niepołączone z portalem Facebook

Komentarz pojawi się po zaakceptowaniu przez moderatora.

archiwum (15)

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?