Czytelnia

Małżeństwo i rodzina

Psychologia a duchowość

Bogdan Białek, Jezus w gałęziach cytrynowca, WIĘŹ 2008 nr 11-12.

Im bardziej ludzie, którym pomagałem, przestawali unieszczęśliwiać innych, głównie swoich bliskich, swoje rodziny, tym bardziej mnie brakowało mojej rodzinie, tym bardziej moja rodzina czuła się unieszczęśliwiana przeze mnie. No, może ta zależność nie była aż geometryczna, ale jakaś była. Za dużo ludzi było we mnie, za mało we mnie było moich bliskich. Ostatecznie doszło do tego, że straciłem swój dom, swoją rodzinę.

O co mi chodziło, kiedy zostałem sam, w wynajętym mieszkaniu, pustym i nieczułym, w ponurym blokowisku na siódmym piętrze? Czy szukałem wtedy szczęścia? Byłem skupiony na kilku sprawach — po pierwsze, trzeba ustalić i zachować porządek dnia. O której wstaję, co dalej, śniadanie, wyjście do pracy, zawsze o tej samej porze, pranie trzeba zorganizować, zajęcia po pracy, po prostu ogarnąć rzeczywistość w jakiś system, zbudować rusztowanie. Po drugie, zadbać o tych, od których odszedłem, o syna nade wszystko, przede wszystkim i przed wszystkimi. O jego matkę też. Ona jest przecież matką mojego syna. Po trzecie, zaopiekować się tymi, którzy są przy mnie. Czy to wystarczało, żeby nie unieszczęśliwiać kogokolwiek? Otóż nie. I nie muszę też dodawać, że nie czułem się szczęśliwy. Zdarzały się najwyżej przypadkowe chwile, kiedy byłem tylko dla siebie, poza znanym mi światem, poza innymi — sport, który polubiłem, przestrzeń, lasy, powietrze, światło, wiatr, ruch, ruch, ruch: żeby być „tam”, jak najmniej „tu” — te chwile dawały mi wytchnienie, oddech. Czy to było szczęście? Och nie, to był tylko relaks, wypoczynek, zbieranie sił, ładowanie akumulatorów. Nauczyłem się, że od szczęścia ważniejsza jest uwaga. Ot co, uwaga to klucz. Nie wytrych, ale dopasowany klucz. Uwaga, uważność — to najważniejsze.

Czy można być szczęśliwym — cokolwiek to słowo znaczy — gdy patrzysz w smutne oczy własnego syna? Gdy zauważasz, że inni wokół ciebie tacy pogubieni, zdezorientowani, poranieni, obolali, często bez sił, a bywa, że po prostu głodni? Głodni, bo nic dzisiaj nie jedli. Ale też głodni, bo nie słyszą tego, co powinni usłyszeć. Bo Zawsze jest jakieś „bo”

Na przykład mnie trudno jest być szczęśliwym w mieście, w którym tuż po wojnie dokonano okropnej zbrodni (tzw. pogrom kielecki), w mieście, gdzie zginął pewien naród, o którym nie chce się tutaj za bardzo pamiętać, a i mówienie na ten temat jakoś ludziom tutejszym przychodzi z trudem. Taka to moja przypadłość. Może dlatego jestem często taki niedobry dla innych? Czy to znaczy, że jestem nieszczęśliwy? Nie. Czy to znaczy, że jestem ponurym gościem? Nie. Ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że bywam szorstki, nieokrzesany i pospolity. Powiedziałbym nawet, że prostacki. Ale przecież zdarza mi się też być wesołym kompanem, i to dość subtelnym. Lubię opowiadać kawały, których znam bez liku, prawie tyle samo, co mój stary druh Alosza Awdiejew. Czasami jestem pogodny. Wtedy jestem czuły — albo inaczej: gdy jestem czuły, to jestem też pogodny. Ale czy szczęśliwy?

Wtedy jestem

Owszem, czasami jestem szczęśliwy. Na przykład, kiedy się modlę. Jestem szczęśliwy, kiedy mówi mi się samo przez się Ojcze nasz. Albo różaniec. Właściwie to uwielbiam tak sobie mówić różaniec, oddechem mówić. Albo, kiedy jestem zagłębiony we Mszy świętej, i nic mi nie przeszkadza — ani niezbyt mądry, nieprzygotowany ksiądz za ołtarzem, ani pienia i gitary jakiejś tam młodzieży, ani pozbawiony słuchu, toporny organista. Ale to się tylko przydarza. To nie jest mój dzień powszedni. Ani powszednia niedziela.

poprzednia strona 1 2 3 4 następna strona

Małżeństwo i rodzina

Psychologia a duchowość

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?