Czytelnia

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski, Język w potrzasku, WIĘŹ 2005 nr 12.

Przypuszczam zresztą, choć wiem, że w tym miejscu moja hipoteza może zostać uznana za niesmaczną prowokację, iż opisywana tu choroba ma w naszej tradycji dwa źródła — i tylko jednym z nich jest nowomowa, która oczywiście przychodzi zaraz na myśl. Drugim jest właściwe dla katolicyzmu, jak zresztą dla wszystkich wielkich religii, rytualne użycie słowa. W zwykłej postaci pozwala ono na wykorzystywanie w życiu tekstów liturgicznych, których znaczenia nie ogarniamy, bądź dlatego, że zostały napisane starodawnym językiem, bądź dlatego, że nie pojmujemy ich teologicznej głębi. Wspominałem już wyżej, że świat ludzki, więc także świat ludzkiej tęsknoty do Boga, ściśle jest związany z teatralizacją życia i rytuałem, wymaga samodyscypliny i etymologicznie pojętej kultury — jako pielęgnacji ogrodu naszego „ja”, przycinania jednych pędów w psychice i robienia miejsca dla innych. Kiedy jednak rytualny stosunek do słowa zaczyna obejmować nie tylko modlitwy, ale i teksty najzupełniej świeckie — i kiedy dochodzi do całkowitego zerwania osobistego doświadczenia z przyczynami, dla których owe teksty zostały kiedyś sformułowane — wówczas rodzi się właśnie choroba języka, traktowanego jako czysta gra, mechaniczny, odruchowy akces do grupy. By przywołać jeszcze innego świadka niż Dorota Masłowska, bo starszego od niej Krzysztofa Vargę: ów w książce „Chłopaki nie płaczą” opisywał (już blisko dziesięć lat temu) dziewczynę, która oczywiście nie lubi chamstwa i obłudy, nade wszystko ceni sobie uczciwość, szczerość. W przyszłości chce się zająć dziećmi specjalnej troski. Mężczyzna według niej nie musi być przystojny ani bogaty, byleby był opiekuńczy. Właściwie może być nawet tchórzofretką albo skalarem. No i oczywiście powinien kochać poezję: Stachurę i Poświatowską.

Nasuwa to jakieś myśli... ale nie wiem dokładnie, jakie!

Takim właśnie akcesem do grupy, lingwistycznym snobizmem, oddzielającym wtajemniczonych od profanów, było na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych używanie przy każdej nadarzającej się okazji wyrazów angielskich. Środowiskiem, które tę modę rozpowszechniało, było grono entuzjastów informatyki; komputery osobiste wchodziły wtedy dopiero do powszechnego użytku, powoli rodził się internet jako sieć dla wszystkich. O używanie słów, które nie miały w polszczyźnie odpowiednika (interface, hard disc, to reset, to log in) trudno było mieć pretensję; kiedy jednakowoż mój znajomy zapytał, czy w jakiejś sali jest air condition, nie dałem rady i zapytałem go sucho, czy nie zna słowa klimatyzacja. Ciekawe zresztą, że w ciągu ostatniego dziesięciolecia ten problem właściwie zniknął: polszczyzna przyswoiła zasób niezbędnych słów angielskich, albo je tłumacząc, albo wyposażając we własne końcówki (niewątpliwym mistrzostwem jest nieoczywisty jeszcze w 1990 roku czasownik „klikać”), a wypieranie słów polskich przez angielskie poza komputerowym obszarem okazało się na szczęście przejściową modą. W internecie można oczywiście wciąż zetknąć się z dziwacznym wolapikiem, który człowieka o jakim takim smaku językowym rozdrażni, ale zdaje się, że jest to po prostu kolejna środowiskowa gwara, niezagrażająca naszej wspólnej mowie.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 następna strona

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?