Czytelnia

Polacy - Ukraińcy

Jacek Borkowicz

Jacek Borkowicz

Manowce pojednania

Polsko-ukraiński dialog dotyczący wspólnej, bolesnej historii XX wieku, przeżywa wyraźny kryzys. Przypomina dziś rozmowę ślepego z głuchym.

Nigdy nie był to dialog łatwy, ponieważ każdy z obu narodów uważa się za skrzywdzony przez drugi i nie przyjmuje do wiadomości wrażliwości sąsiada. Jednak jakieś sześć-pięć lat temu — około 60. rocznicy rzezi Polaków na Wołyniu — wydawało się już, że oto dochodzi do przesilenia w obustronnych napięciach. Strona polska — zarówno władze, jak i liczne środowiska społeczne — w zasadzie zgadzała się z postulatem pojednania z sąsiednim narodem, z jednym, ale za to bezwzględnie przestrzeganym warunkiem: aby było ono oparte na prawdzie. Również Ukraińcy coraz szerzej, nie tylko — jak dotąd — w wąskim gronie emigracyjnych lub krajowych intelektualistów, ale też na poziomie elit politycznych, zaczęli mówić o potrzebie pojednania z Polakami.

Co najważniejsze, w Polsce i, w mniejszym stopniu, na Ukrainie do głosu doszedł język opisujący rzeczy, które zaszły między obydwoma narodami — takie, jakimi były naprawdę. Język ten bywał momentami szorstki, tak jak „szorstka” była XX-wieczna rzeczywistość naszego sąsiedztwa, jednak nie stronił od opisu zjawisk, o których niewygodnie było dotąd mówić stronie go używającej. I Polacy, i Ukraińcy — każdy ze swej strony — odważyli się naruszyć stereotyp „ofiary i kata”, wchodząc na obszary zakazane dotąd w kręgu własnej narodowej dysputy.

Tymczasem przesilenie może i nastąpiło, napięcia jednak pozostały nie mniejsze. Przestaliśmy bowiem pracować nad ich rozładowaniem. Każdy z sąsiadów zajął się własnymi problemami (sami Ukraińcy mieli ich aż nadto po rozpadzie „pomarańczowej koalicji”), zapominając o dotychczasowym wysiłku, który włożył w sprawę pojednania. Ręce, wyciągnięte do zgody z obu stron, zawisły w powietrzu.

W Polsce zwyciężyła tendencja do odgrywania się na Ukraińcach za to, że nie okazali się chodzącymi ideałami, jakimi w okresie „pomarańczowej rewolucji” 2004 roku widziała ich nasza publicystyka. Zbiegła się ona ze zmęczeniem językiem, którego do tej pory strona polska używała w dialogu z Ukraińcami. Nie ma sensu ich głaskać — zdawało się głosić wchodzące na scenę nowe pokolenie polityków i publicystów — bo to nie daje żadnych efektów. Przyszła pora, by wygarnąć im w oczy gorycz naszego zawodu. Trudny, budowany latami dialog pojednania uznany został za idealistyczny i bezpłodny.

Usłyszano głos Wołyniaków

Dotychczasowy dialog miał, owszem, jedną słabą stronę: jego zakładnikami były żyjące w Polsce rodziny ofiar rzezi wołyńskiej. W latach komunistycznej cenzury ludzie ci, co oczywiste, musieli milczeć, jednak również przez pierwsze 15 lat wolnej Polski ich głos ciągle nie był słyszany na forum publicznym. Po 1989 roku Wołyniacy mogli, co prawda, legalnie zakładać własne stowarzyszenia oraz wydawać własne publikacje, nadal jednak działali niejako w społecznej niszy, nie mogąc dostatecznie nagłośnić swoich racji ani też odreagować swojego bólu.

Wiązało się to ze specyficznym charakterem ich środowiska. Wołyniacy żyjący w PRL i III RP to nie dzieci wysadzonych z siodła kresowych arystokratów, lecz na ogół potomkowie chłopów lub ubogich kolonistów, których za Bug wygnała przed wojną pogoń za chlebem. Tacy ludzie nie mieli krewnych w Warszawie ani Krakowie. Ich tragedia dokonała się z dala od dużych miast, jakby na uboczu polskiego wojennego dramatu. Także po wojnie pamięć o wołyńskich ofiarach nie utrwaliła się w „nocnych rodaków rozmowach”, z których dorastające w PRL pokolenia czerpały wiedzę o Katyniu czy Powstaniu Warszawskim. O tym, co stało się na Wołyniu w 1943 r., ani nie mówiono, ani też nie pisano. Choć groza tamtych dni odcisnęła się piętnem na polskiej podświadomości w postaci stereotypu „ukraińskiego rezuna”, wiedza o rzeczywistym charakterze wołyńskiej rzezi była do niedawna bardzo nikła.

1 2 3 4 5 następna strona

Polacy - Ukraińcy

Jacek Borkowicz

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?