Czytelnia

Polacy - Niemcy

Patrycja Bukalska, N jak Niemiec, WIĘŹ 2006 nr 5.

Z Jürgenem Henselem, niemieckim historykiem, mam spotkać się w Żydowskim Instytucie Historycznym. „Proszę przyjść tak między 17.00 a 18.00. Ja nie przywiązuję wagi do punktualności. Jestem nietypowym Niemcem” – oświadcza.

ŻIH mieszczący się naprzeciwko miejsca, gdzie kiedyś znajdowała się Wielka Synagoga wysadzona przez Niemców pod koniec powstania w getcie, to szczególne miejsce w Warszawie. Hensel też tak to czuje i opowiada, jak będąc pierwszy raz w Polsce i nie mówiąc jeszcze po polsku, przyszedł do ŻIH i jak straszliwie niezręcznie było mu mówić po niemiecku. Uspokoił go zastępca dyrektora Instytutu, który po namyśle stwierdził: – Pan będzie mówił wolno po niemiecku, a ja wolno po żydowsku.

To było jednak bardzo dawno temu. Teraz Jürgen mówi po polsku płynnie, ale ma kłopot z odpowiedzią na pytanie, jak długo już tu mieszka. „Przyjechałem w 1967 roku” – zastanawia się – „ale tak na stałe to chyba od 1978? W 1980 już tu byłem, tak, to było wcześniej. No, bardzo długo” – poddaje się.

Najpierw przyjechał uczyć się języka w 1967 r., na kilka tygodni. I jak tylko wrócił do Niemiec, zaczął szukać możliwości, by pojechać znowu. Polskiego komunizmu nie pojmował jako szarości i nudy, lecz raczej jako egzotykę. Kiedy wrócił, by zbierać tu materiały do swojego doktoratu, ważniejszy niż kolorowe sklepy był dla niego fakt, że spotkał wybitne osobistości świata nauki – takich jak profesorowie Witold Kula czy Jerzy Jedlicki – z którymi on, młody historyk z Niemiec, miał szansę rozmawiać i dyskutować. „Ja byłem studentem, w Niemczech też wiele nie miałem, nawet samochodu. Niczego mi więc tu nie brakowało. Zresztą widziałem, że tu żyją przecież ludzie. Dlaczego więc ja nie mógłbym?” – mówi.

Ze Stefanem Rasche, członkiem zarządu Volkswagen Bank Polska, spotykam się w jego biurze. Umówiona jestem na 10.00. Kiedy siedzę w recepcji, otwierają się drzwi jednego z pokoi, Stefan kończy spotkanie i zaprasza mnie na rozmowę. Punktualnie co do minuty, a właściwie prawie co do sekundy. Na ścianie wielkiego gabinetu jaskrawe rysunki jego synków: Milana i Vincenta. Zaczynamy od imienia. Czemu Stefan a nie Steffen? „Niemcy lubią być indywidualistami, jeśli chodzi o imiona. Starają się, żeby się różniły choćby pisownią” – wyjaśnia.

Pierwszy raz do Polski Stefan przyjechał w 1997 r., na służbowe spotkanie. Pierwszym kontaktem było lotnisko Okęcie, gdzie okazało się, że nie wziął paszportu i nie może przekroczyć granicy. „Biuro podróży, które obsługiwało naszą firmę napisało, że mam zabrać dowód tożsamości, więc ja wziąłem dowód osobisty. W Niemczech mnie przepuścili do samolotu bez problemu, a tutaj taki kłopot!” – opowiada – „Wszystko się jednak dobrze skończyło. Wystawiono mi taki jednorazowy dokument upoważniający do przekroczenia granicy i mogłem opuścić lotnisko”. Tamta Warszawa to dla niego kontrasty – nowoczesne wnętrza firm i starsze kobiety sprzedające pietruszkę na chodniku. Najbardziej podobali mu się ludzie – bezpośredni, otwarci, szybko porzucający zawodowy dystans. „Negocjacje przebiegały znacznie szybciej niż zwykle na Zachodzie” – wspomina. I jeszcze jedno: „Zauważyłem, że moi rozmówcy są znacznie młodsi niż ludzie na podobnych stanowiskach w Niemczech”.

poprzednia strona 1 2 3 4 następna strona

Polacy - Niemcy

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?