Czytelnia

Katarzyna Jabłońska

Katarzyna Jabłońska, Niebieski parasol, WIĘŹ 2007 nr 11-12.

Rodzice pięcioletniego Jasia są osobami głęboko wierzącymi, sprawy wiary są więc dla niego i jego starszego brata, Józia (dziś 8 lat), tematem naturalnym i oczywistym. Podobnie jak dla Daniela, który wracając kiedyś z rodzicami z warszawskiej synagogi oświadczył radośnie — nie tylko rodzicom, ale też pozostałym pasażerom autobusu: „Kocham Torę”. Wyjaśnia to wiele, ale z pewnością nie wszystko. Zachwyt Daniela czy ufność i wiara Jasia pozostają zaskakujące, podobnie jak zdarzenie, które opisał Brendan Hyde Cavaletti w artykule „The Good Shepherd Experience”. Opowiada tam o trzyletniej dziewczynce, która zadała któregoś dnia swemu tacie pytanie, jakie każde niemal dziecko w końcu musi zadać dorosłym, czyli — skąd się wziął świat. Dziewczynka wychowywała się w rodzinie niereligijnej, w której nie mówiło się o Bogu i nie kultywowano żadnych praktyk religijnych, nie uczęszczała też do przedszkola. Ojciec dziewczynki odpowiedział zgodnie ze swoimi poglądami, że świat jest tworem materii. Po czym dodał, że niektórzy ludzie twierdzą, iż wszystko pochodzi od istoty posiadającej niezwykłą moc, nazywanej przez nich Bogiem. Na te słowa dziewczynka zareagowała żywiołowo: zaczęła biegać po pokoju radośnie wołając: „Wiedziałam, że to, co mi powiedziałeś, to nieprawda! To ON , to ON!”.

Posiedźmy z ciszą

Wrażliwość duchowa dzieci niekoniecznie musi mieć związek z jakąś konkretną religią i wyrażać się w przestrzeni religijnej, choć w wielu wypadkach te dwa wymiary — duchowy i religijny — się przenikają. Czteroletni Mikołaj bardzo lubi spędzać ze swoją opiekunką długie godziny w jednym z warszawskich Empików, gdzie pięknie urządzono kącik z książkami, które chłopiec uwielbia. „To jest nasz książkowy raj — mówi o tym miejscu Mikołaj. — Raj, bo to więcej niż królestwo”. Czteroletnia Natalia bardzo czeka na sobotnie spacery ze swoją mamą. Ich najważniejszym punktem jest wizyta w kościele. Najlepiej, kiedy nie odprawia się żadne nabożeństwo — Natalia prosi wtedy: „Taka tu wielka cisza, posiedźmy z tą ciszą”. Pięcioletnia Karolina, oglądając wieczorną dobranockę w towarzystwie swojej cioci, zapytała zupełnie bez związku z treścią bajki: „Ciociu, czy ty kiedyś zmarniesz?” A po twierdzącej odpowiedzi cioci najpierw długo milczała, a potem poprosiła: „Obiecaj mi, że nie zmarniesz tak długo jak ja”.

Wydawać by się mogło, że niepokoje egzystencjalne i duchowe, pojawiające się u dzieci, dotyczące nie tylko śmierci, ale na przykład obecności dobra i zła w świecie czy człowieku albo niezawinionego cierpienia — łatwiej rozwiązywać rodzicom wierzącym. Wszystkie systemy religijne mają przecież w tych kluczowych kwestiach niemało do powiedzenia. Jak niewystarczające jednak okazują się w takich sytuacjach teologiczne uzasadnienia i teorie, wie każdy, kto choć raz musiał odpowiedzieć na pytanie niewidomego chłopca: „Dlaczego Bóg pozwala, żebym był niewidomy?” albo: Dlaczego dzieci umierają?”. Z tym ostatnim pytaniem zwróciły się przed kilku laty do księdza Jana Twardowskiego dwunastoletnie Kasia i Marysia — córki doktora Tomasza Dangla, twórcy Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. (Tekst tej rozmowy został opublikowany w „Gazecie Wyborczej”.) Nawet tak kompetentnemu rozmówcy niełatwo było sprostać pytaniom dziewczynek, zwłaszcza że one drążyły coraz głębiej, pytając: Czy z chorym dzieckiem rozmawiać o śmierci? Ksiądz Jan odpowiedział: Chyba nie ma sensu nikogo oszukiwać, także dziecka. Pamiętam pierwszą w moim życiu osobę, którą spowiadałem. Była to umierająca dziewczynka. [...] Mieszkała na wsi. Chciałem ją pocieszać, ale ona wiedziała, że odchodzi, choć nikt jej tego nie powiedział. Ona była dojrzała do spotkania z Bogiem. Ci, którzy naprawdę umierają, to wiedzą. Mają wiedzę, na pewno większą od naszej. Ta dziewczynka była mądrzejsza ode mnie. Ona mnie uczyła... Nie każdy potrafi być tak pilnym uczniem, jak ksiądz Jan Twardowski.

A dzieci bywają znakomitymi nauczycielami. Niemało powiedzieć o tym mogą ci, którzy towarzyszą dzieciom cierpiącym, przewlekle chorym i umierającym. Intensywność i głębia, z jaką w swoim często niewyobrażalnym cierpieniu przeżywają świat i relacje z drugimi, przymuszają do myślenia o jakimś innym wymiarze człowieka — pozamaterialnym. Czytając świadectwa rodziców zmarłych i przewlekle chorych dzieci, oraz pomagających im pracowników Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci, miałam nieodmiennie poczucie, że opisane tam zdarzenia miały wymiar sakralny, a sposób, w jaki cierpiały i umierały dzieci, to napisany życiem, bólem i śmiercią traktat teologiczny.

Prof. Jacek Łuczak, jeden z inicjatorów opieki paliatywnej w Polsce, tak opowiadał przed kilku laty na łamach „Więzi o jednej ze swoich dziecięcych pacjentek: „Trzynastoletnia Natalia poprosiła w swoim testamencie, abym spotkał się z kolegami z jej klasy i opowiedział, jak należy opiekować się umierającym dzieckiem. Spotkałem się, odbyła się niezwykła rozmowa o śmierci. [...] Chora na nowotwór Natalia znakomicie przygotowała rodziców do swojej śmierci, sama też była doskonale do niej przygotowana. Dzieci uczą nas tego najlepiej. Dorosłym pewnie nie przychodzi to tak łatwo”. Dlaczego dzieci często potrafią to lepiej niż dorośli? I dlaczego dorastając, często tę niezwykłą wrażliwość duchową zatracamy?

Z Danielem jest inaczej

Przeciwieństwem duchowości — twierdzi David Hay — nie jest świeckość, lecz izolacja i wyobcowanie. A profesor Irena Namysłowska z Kliniki Dzieci i Młodzieży warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii uważa, że pielęgnowanie w dziecku duchowości może mu tylko pomóc, i to również w bardzo wymierny sposób. Osoby prowadzące życie duchowe potrafią nadać znaczenie cierpieniu i szukają sensu swojej egzystencji głębiej niż tylko w tym, co materialne, czyli nietrwałe i kruche. Lepiej też radzą sobie ze stresem Prof. Namysłowska uważa, że choć dzieci odznaczają się naturalną wrażliwością duchową, to jednak jej wzmacnianie i rozwijanie dokonuje się w rodzinie. Rola rodziny i najbliższego otoczenia dziecka jest tu decydująca. Opinię tę podzielała większość rodziców, pytanych przeze mnie o życie duchowe swoich dzieci, a były to osoby — dodajmy — przynależące do różnych religii.

— W judaizmie nie ma potrzeby uczyć dzieci, że mają w coś wierzyć — mówi Monika Krajewska. — Próbujemy raczej stwarzać im okazje do osobistych doświadczeń. Czym jest micwa, czyli spełnianie przykazań, uczą się na przykład poprzez zbieranie datków na schronisko dla psów. Niewiele mówi się u nas o perspektywie życia po śmierci czy karze za grzechy. Nacisk kładziemy właśnie na spełnianie przykazań. Zadaniem dla każdego — również dla dziecka — jest naprawianie świata.

Nasze święta odnoszą się do konkretnych wydarzeń biblijnych albo do wydarzeń z historii Izraela. Ze świętem Purim wiąże się na przykład religijny nakaz wysłuchania historii Estery, zapisanej w Biblii. Dzieci mają tu swój udział — robią maski, przygotowują odpowiednie kostiumy i odgrywają tę historię. W żydowskich rytuałach jest również część „zabawowa” — śpiewy, tańce, wspomniane maski, bliska ekspresji dziecka i bardzo dlań atrakcyjna.

Pyta mnie pani, co powinniśmy zaoferować dzieciom: religię czy duchowość. Mnie się zdaje, że nie ma tu żadnego rozdźwięku. W judaizmie liturgia przeniesiona jest niejako do domu, codzienność przesycona jest sakralnością.

Oddzielną sprawą jest to, że polska rzeczywistość przystosowana jest dla katolików. Stanowimy bardzo małą społeczność i trzeba dużo wysiłku, żeby wieść to nasze żydowskie życie, praktykować obowiązujące zasady. Dotyczy to spraw bardzo prozaicznych, jak chociażby posiłków. Wyjazd naszego młodszego syna, Daniela, na wakacje z grupą rówieśników eliminuje możliwość zachowywania zasad obowiązujących w naszej kuchni i nie wynika to z braku życzliwości organizatorów obozu, ale z powodów czysto praktycznych.

Myśmy musieli tę naszą żydowską tradycję na nowo budować, tworzyć od podstaw. Mój mąż wywodzi się z rodziny niepraktykującej. Jako dorośli już ludzie zaczęliśmy chodzić do synagogi i spełniać w codziennym życiu obowiązujące w naszej wierze zasady. Wówczas była nas naprawdę garstka. Nasz dom stał się jednym z nieoficjalnych żydowskich adresów w Warszawie. To była naturalna atmosfera naszego domowego życia wówczas. Teraz myślę, że nasz starszy syn — Gabriel ma 21 lat, jest studentem — mógł nawet odczuwać w związku z tym pewien przesyt. Obrazuje to dobrze zdarzenie, które miało miejsce już chyba po jego bar micwie. Przyjechała do naszego domu ekipa telewizyjna, żeby nagrać rozmowę z moim mężem. Syn wyraźnie podekscytowany zapytał ojca: „Tata, telewizja przyjechała do ciebie jako do matematyka, czy Żyda?” Kiedy dowiedział się, że rozmowa dotyczyła spraw żydowskich, był wyraźnie rozczarowany.

Gabriel, w przeciwieństwie do młodszego od niego o trzy lata Daniela, rzadko chodzi do synagogi. Do bar micwy przygotowywał się jednak sumiennie, napisał sam komentarz do swego fragmentu Tory, a potem bez tremy odczytał go w synagodze. Dobrze to Stwórca wymyślił, że bar micwa odbywa się w wieku trzynastu lat. Potem dzieci w sposób wybujały i radykalny potrzebują okazywać swoją niezależność, są niesterowalne; niemal wszystko muszą wymyślać na nowo. Z Danielem jest inaczej, bo z nim w ogóle jest inaczej. Daniel ma zespół Downa i mimo swoich osiemnastu lat odznacza się rodzajem dziecięcej bezpośredniości w nazywaniu rzeczy i odnoszeniu się do ludzi. Sprawy związane z religią traktuje niezwykle serio i z entuzjazmem. Zawsze pomaga mi w przedszabatowych porządkach i bywa tu — muszę przyznać lojalnie — o wiele dokładniejszy niż ja, pilnuje mnie. Razem z mężem odmawia błogosławieństwa, zdarza się mu również czynić to samemu, niektóre z nich zna na pamięć.

Oczywiście, miał bar micwę. W przygotowaniu do niej wspierał nas nasz wspaniały, nieoceniony rabin, Michael Schudrich. Daniel nie mógł wprawdzie napisać komentarza do fragmentu Tory, namalował jednak swoje ulubione sceny biblijne. Podczas uroczystości w synagodze mąż te rysunki podnosił w górę, żeby wszyscy je widzieli, a Daniel je komentował. Nadal uwielbia chodzić do synagogi. Cieszę się z tego, ale szanuję także wybór Gabriela. Mam nadzieję, że życie, w którym uwzględniamy — niekoniecznie bezkrytycznie — zasady religii pomaga wychowywać dzieci do wartości, daje im siłę do przetrwania życiowych zawirowań, stwarza pewne ramy, które kształtują osobowość. Dopinguje do tego, aby człowiek w swoich słowach i czynach był spójny. Najważniejszy jest w tym stosunek do ludzi. Mam głębokie przeświadczenie, że nasz starszy syn przechowa to, co od nas dostał w sferze duchowej, że to zaowocuje.

Cieszę się, że mogliśmy dać synom to, o co myśmy musieli już jako dorośli tak mocno zabiegać, na nowo budować. Chociaż nie będę ukrywać, że postawa „mam to w nosie”, manifestowana kiedyś przez naszego starszego syna, bywała dla mnie trudnym doświadczeniem.

Często powraca do mnie pytanie: czy możemy przekazywać dziecku wątpliwości, jakie towarzyszą naszej wierze? One pewnie kiedyś same się w nim pojawią, czy jednak my, rodzice, mamy prawo ujawniać swoje zwątpienia? Czy nie uczynimy im krzywdy?

Jakiego koloru jest Pan Bóg?

Jakiś czas temu dotarło do mnie mocno — mówi Aldona Piekarska, matka dzisiaj ośmioletniego już Józia, pięcioletniego Jasia i półrocznej Tereski — że chcąc zatroszczyć się o życie duchowe naszych dzieci, musimy czuwać nad własnym rozwojem duchowym — bez tego troska ta będzie po prostu niemożliwa. Oczywiście bardzo ważne jest również wspólne uczestnictwo we Mszy św. oraz przeznaczenie w naszym rozkładzie dnia czasu na stałe modlitwy. Dziecko bardzo potrzebuje tych wspólnych niezmiennych „rytuałów”, jest jednak znakomitym obserwatorem i świetnie wyczuwa, kiedy one mają dla rodziców realne znaczenie, a kiedy są jedynie pustymi gestami. I nie trzeba się zrażać, kiedy na przykład po powrocie z kościoła dziecko oznajmia mocno podekscytowane, jak to uczynił ostatnio nasz Jaś po powrocie z Mszy św., na której był ze swoim tatą: Mamo, ale było superowo! — Cieszę się Jasiu, a dlaczego? — zapytałam. Na co usłyszałam: Bo cały czas spałem!

Oboje z mężem błogosławimy dzieci na noc, a one nas. Kiedyś podczas takiego błogosławieństwa Jaś robiąc mi znak krzyża na czole powiedział: Niech Cię Pan Bóg błogosławi i Papież. Mocno przeżywaliśmy w domu ostatnie dni życia i śmierć Jana Pawła II, zapewne właśnie to sprawiło, że i dla naszego dziecka Papież stał się kimś tak ważnym.

Jeśli my, rodzice, prowadzimy życie duchowe, wówczas ta sfera przenika do naszej codzienności, jest w niej w naturalny sposób obecna. Moi synkowie — córeczka to jeszcze niemowlę — często sami inicjują rozmowy, które bywają dla mnie najprawdziwszą katechezą. Kiedy starszy Józio miał niespełna cztery lata, bardzo niepokoiła go postać diabła, często wracał do niej w naszych rozmowach. Kiedyś podzielił się ze mną takim pragnieniem: „Mamo, musimy zbudować piec miłości. A na tym piecu ugotujemy zupę miłości i zaprosimy diabła. Poczęstujemy go tą zupą, a kiedy on poczuje, co zjadł — ucieknie tam, gdzie nikogo nie ma”. Ten sam nieco starszy już Józio oświadczył kiedyś, marząc na głos, przez snem: Och mamo, gdybym mógł rządzić całym światem... to dopiero życie! — Co zrobiłbyś wtedy, synku? — zapytałam. — Najpierw zawołałbym wszystkie potwory i okazałbym im miłość... A w zeszłym roku Józio napisał list do pewnego księdza, który był smutny: „Kochany księże, niech się ksiąc niesmóci bo Pan Bók jest zafsze pod rękoł”.

Czteroletni Jaś zaskoczył mnie kiedyś taką opowieścią: „A wiesz, mamusiu, że widziałem w moim brzuszku Jezusa? — Jak wyglądał? — spytałam zainteresowana. — Był... taki żółty. Pytałam dalej: A jakiego koloru jest Maryja? — No... białego. — A Duch Święty? — Chyba czerwonego. Zaryzykowałam i spytałam: A wiesz Jasiu, jakiego koloru jest Pan Bóg? — On ma wszystkie kolory moich farb z pudełka!”

Staram się zapisywać te odkrycia i mądrości moich dzieci, ponieważ uważam je za bardzo cenne dla nas wszystkich, całej naszej rodziny. Ronimy tak wiele z tego, co zyskujemy w spotkaniu z drugim człowiekiem — również kiedy jest to nasze własne dziecko.

Potwierdzanie w dziecku pewności, że Bóg jest w jego życiu obecny i nieustannie nad nim czuwa, bywa niekiedy bardzo trudne; także z przyczyn praktycznych. Kiedy Jaś zapragnął niedawno napisać list do Jezusa, oczywiście mu w tym pomogłam — sam nie potrafi jeszcze pisać. Ale potem trzeba było ten list wysłać. Miałam duży kłopot, wiedziałam, że dzieje się coś ważnego, że to jednak zupełnie inna sprawa niż na przykład z listem do św. Mikołaja, czułam, że tu chodzi o coś więcej. I wtedy przyszło mi na myśl, że wyślę ten list w miejsce, w którym według mnie Jezus obecny jest w bardzo szczególny sposób. Posłałam go do pewnego klasztoru klauzurowego, do zaprzyjaźnionej mniszki. I ona Jasiowi odpisała w imieniu Jezusa: „Kochany Jasiu, dziękuję Ci za list. Ja też Cię bardzo, bardzo kocham i Józia też. Wiesz, jest mi smutno, kiedy się bijecie, chociaż to rozumiem — jesteście przecież chłopakami. Teresię też bardzo kocham. Podoba mi się, jak się o nią troszczycie. Jeżeli chodzi o labirynt, to czy mógłbyś go... narysować? Bardzo lubię Twoje rysunki i Twoje opowieści, i lubię, jak ze Mną rozmawiasz. Dlatego chcę, żebyś chodził do kościoła. Zawsze tam czekam na Ciebie. Wiem, że to bywa trudne, ale trzeba czasu, żebyśmy się lepiej poznali. Wtedy nie będzie Ci nudno w kościele. Przychodź do mnie i mów mi o wszystkim, zawsze Cię słucham. Ja też mówię do Ciebie — poprzez cały świat, który dla Ciebie stworzyłem. A co Ci się najbardziej podoba w świecie? Możesz to narysować? Mógłbyś zrobić taką książeczkę dla Mnie? Bardzo Cię Kocham. I Józia i Tereskę, Mamę i Tatę. Nie wiem, co Ci poradzić na to, że drażni Cię Józio. A ty masz jakiś pomysł? Pozdrawiam Cię i JESTEM PRZY TOBIE ZAWSZE. Jezus”.

Kiedy nadeszła ta odpowiedź, Jaś był oszołomiony, pobiegł do swego starszego brata wołając: Józiu, Józiu — Bóg do mnie napisał! Józio okazał się niezwykle rozsądny, najpierw wysłuchał listu — Jaś prosił, żeby go bratu odczytać — a następnie poważnie doradził, żeby Jaś nie rozgłaszał wszem i wobec, że Bóg do niego napisał, bo takie rzeczy zachowuje się w tajemnicy.

„Nauczanie” moich dzieci nie tylko mnie zdumiewa, ale dodaje mi sił i sensu. Zmęczona i zniechęcona po wyjątkowo trudnym dniu zapytałam kiedyś Jasia: Co zrobić, kiedy człowiek nie ma siły iść, a musi? — Wtedy trzeba użyć Pana Boga, bo On daje moc, a tą mocą jest miłość — poradził mi synek, dodając: — A wiesz, mamo, że miłość uzdrawia? — Jasne, że wiem, ale skąd ty to wiesz — pomyślałam. Pewnie gdzieś to usłyszał, pytam jednak: Jasiu, skąd o tym wiesz? — On mi mówi, co mam mówić.

Kiedyś zaś mocno poirytowana nieznośnym zachowaniem Józia zapytałam go: Józiu, co mam zrobić, kiedy jesteś nieposłuszny, krzyczysz i złościsz się? Umawiam się z tobą, że już nie będziesz się tak zachowywał, a ty nie dotrzymujesz umowy? — moje dziecko zamyśliło się i odpowiedziało: — Zawsze mnie wtedy przytul.

Dzieci bardzo często sprowadzają nas na ziemię i pokazują, że to właśnie tutaj zaczyna się niebo. Przypominają, że niebo oznacza nie tylko wiarę w obecność Boga dla mnie, ale w obecność Boga we mnie. Mojemu młodszemu synkowi pozwala to wierzyć niejako równocześnie i w Boga, i w samego siebie. Niedawno Jaś bawił się wielkimi poduchami w burzę na statku. Opowiedziałam mu wówczas historię z Ewangelii: A wiesz Jasiu, że kiedyś uczniowie płynęli z Panem Jezusem i rozszalała się wielka burza. — I co? — Uczniowie bardzo się bali, a Pan Jezus spał — kontynuowałam opowieść. Wtedy, nie przerywając zabawy, jakby mimochodem, Jaś zauważył: — Bali się, bo wierzyli w siebie... — A co trzeba zrobić, żeby nie bać burzy? — zapytałam. — Trzeba wierzyć w Boga i w siebie — odparł Jaś.

Dwa anioły Jasminy

Rodzice dają dziecku pewien ogólny zarys wiary — mówi Safija.— Liczy się to, w czym dziecko na co dzień wzrasta. Czy widzi modlących się rodziców i to, że odnoszą się do siebie z szacunkiem, czy razem z tatą idzie co piątek do meczetu. Nasza starsza córeczka Jasminka (cztery i pół roku) odróżnia muzułmanów od chrześcijan, wie, że inaczej się modlą i trochę inaczej żyją. Islam jest religią, gdzie codzienność jest ściśle spleciona z duchowością, nie ma tu możliwości, aby ograniczać się jedynie do odświętnie celebrowanych rytuałów. Tu pewne nakazy są po prostu częścią życia: niejedzenie wieprzowiny, zakaz picia alkoholu, noszenie przez kobiety długich spódnic — wszystko to spełniamy na co dzień. Nasze dziecko niejednokrotnie przypomina nam o obowiązkach związanych z praktykowaniem wiary. Często sama prosi, byśmy się razem pomodlili, wie, gdzie są schowane chusty do modlitwy, wyjmuje je i inicjuje modlitwę. O co się modli? „O to, żeby mama nie chodziła do pracy, a tata dużo zarabiał. Dziękuje również za swojego ośmiomiesięcznego braciszka”.

Jasminka wie, że Allach wynagradza zarówno dziecko, jak i dorosłego za dobre uczynki, ale też wie, że nie zawsze są to rzeczy materialne. Wie, że nieustannie towarzyszą jej dwa anioły — jeden, ten stojący po prawej stronie, spisuje dobre rzeczy, które zrobiła, a ten drugi, który stoi po stronie lewej — spisuje te złe. Mąż jej często powtarza: „Za każdym krokiem, gdy idziesz do meczetu, Allach odejmuje ci jeden zły uczynek”. W jeden z ostatnich piątków nie bardzo jednak chciała tam pójść. Nie przymuszaliśmy jej. Bardzo dbamy jednak o to, aby przyzwyczajała się do modlitw, uczymy ją wyznania wiary i wspólnie odmawiamy je przed zaśnięciem i po przebudzeniu. Umie już też odmówić przed i po posiłku: Bismilla — W Imię Boga oraz Alhandullila — Dzięki Bogu. Zawsze przed snem czytamy dziecku — jak to czynią wszyscy muzułmańscy rodzice — trzy ostatnie sury z Koranu, aby chronić je przed koszmarami, dżinami i innymi trudnymi rzeczami. Niedawno koszmary się jednak przyśniły i Jasminka dopytywała się męża, dlaczego sury nie pomogły. Wyjaśnienie, że już chyba czas, aby nauczyła się ich sama — wprawiło ją w zamyślenie.

Nasza córeczka doskonale wie, która z licznych cioć jest muzułmanką, a która chrześcijanką, chociaż my z mężem nigdy w ten sposób nie kategoryzujemy ludzi. Ona wyczuwa to intuicyjnie, bo muzułmanów wita zawsze zgodnie z naszym zwyczajem słowami assalam alejkum, czyli pokój Tobie. Sama też coraz częściej pyta: Dlaczego w Polsce jest tak mało muzułmanów? Czy są kraje, gdzie jest ich więcej? Nic dziwnego, tu, gdzie mieszkamy, jesteśmy chyba jedyną muzułmańską rodziną.

Jasminka pyta coraz więcej, oboje z mężem uważamy, że wszystkie pytania dzieci trzeba traktować serio, nie lekceważyć ich, nie unikać trudnych kwestii, nie odpowiadać wymijająco. Ostatnio ważną dla niej sprawą jest śmierć. Okazało się, że opowiadała o śmierci dzieciom z klubu, do którego chodzi trzy razy w tygodniu. Wychowawczyni była tym wyraźnie zdziwiona i dopytywała się: „Czy w domu tak po prostu rozmawiają państwo o takich sprawach?” Rzeczywiście rozmawiamy na każdy temat, który jest ważny dla naszego dziecka.

Szaroburo i niebiesko

Wiara nie jest wiedzą, jest relacją, a relacji dziecko uczy się najpierw od rodziców. Oni nie tylko w pewien sposób „programują” to, jak dziecko postrzegać będzie świat, innych ludzi i samego siebie, ale też, jak przeżywać będzie spotkania, które się w jego życiu wydarzą — również i to z Bogiem. Sposób, w jaki rodzice kochają swoje dziecko i troszczą się o nie, niejako opowiada dziecku o Bogu, który jest przecież — mały człowiek nieustannie słyszy to w świątyni i na katechezie — najlepszym Ojcem. Miłość rodziców daje dziecku wyobrażenie o miłości Boga, dlatego tak ważne jest, żeby dziecko na co dzień doświadczało, że jest kochane, że nie musi na miłość zasługiwać, nie musi jej sobie zaskarbiać — że kochane jest nie tylko wtedy, kiedy coś wspaniale potrafi robić, ale że samo w sobie godne jest miłości. Że kochane jest także wówczas, kiedy nie umie lub nie może być wspaniałe, kiedy nie potrafi robić niezwykłych rzeczy, nie ma wielkich osiągnięć w szkole. Bezwarunkowa miłość, jaką rodzice mogą dać dziecku, okazuje się potężną mocą, nie tylko dla dziecka. To właśnie ona bywa w późniejszym życiu źródłem siły, również wówczas, kiedy nie ma się już siły mieć siły... Jest jak niebieski parasol z opowieści Beaty:

poprzednia strona 1 2 3 następna strona

Katarzyna Jabłońska

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?