Czytelnia

Kościół w Polsce

ks. Grzegorz Strzelczyk

ks. Grzegorz Strzelczyk, Odejścia, wierność i oślica Balaama, WIĘŹ 2007 nr 6.

Zabrzmi to może pompatycznie, ale jestem głęboko przekonany, że dla tych, którym posługujemy, ważne jest świadectwo naszej wierności raz danemu słowu, bo przyjmują je czasem jako znak miłości Boga wobec nich samych, a czasem jako swoiste pro memoria, że wierność i poświęcenie dla innych są możliwe w tym świecie. Oczywiście — można powiedzieć, że takie myślenie jest strasznie naiwne, nierealistyczne, nie liczy się z ludzką słabością itd. To pewnie i prawda. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że odejście od posługi nie jest „tylko” sprzeniewierzeniem się prawu i instytucji. To także odejście od konkretnych osób. Osób, które powierzają nam — zwłaszcza w konfesjonale — najbardziej strzeżone sekrety, które podejmują wielki nieraz trud, by życie swoje dociągnąć do ewangelicznego modelu, jaki proponujemy z ambony. Te osoby nam zaufały — nie dlatego, że jesteśmy prywatnie mądrzy, sympatyczni i błyskotliwi, ale w pierwszym rzędzie ze względu na pełnioną przez nas w imieniu Kościoła posługę wynikającą ze święceń. Można się pocieszać, że wiele z tych osób zrozumie, wybaczy, przetrzyma. Obawiam się, że wiele jednak (może nawet te same) jakimś następnym razem zastosuje już zasadę ograniczonego zaufania

Uważam, że alternatywa „wierność miłości” (osobie) albo „wierność prawu” (instytucji), jaką sugeruje autor „Nierządnic”, jest z gruntu fałszywa. Wybiera się bowiem ostatecznie pomiędzy różnymi osobami i różnymi miłościami. Wobec takich dylematów staje zresztą każdy człowiek, nie tylko żyjący w celibacie. I każdy — prędzej czy później, w tej czy innej formie — przechodzi przez egzamin z wierności.

Jesteśmy oddzielnymi jednostkami?

Po lekturze „Ścieżek wolności” — wywiadu-rzeki, jaki z Tadeuszem Bartosiem przeprowadził Krzysztof Bielawski — nasuwa mi się uzasadnione podejrzenie, że to co napisałem nieco wyżej o tym, jak to ludzie nam, prezbiterom, zawierzają swoje losy, sprowadziłoby na moje plecy tęgie baty, tym razem ze strony byłego dominikanina. Bartoś bowiem konsekwentnie trzyma się tezy (jeśli wręcz nie czyni z niej głównej osi swojej interpretacji rzeczywistości), że każdy drogą życia i wiary kroczyć powinien sam, a wszelkie opieranie się na innych jest objawem ucieczki od odpowiedzialności płynącej z wolności.

Mogę sobie wyobrazić, że w perspektywie takiej tezy odejście z zakonu da się odczytać jako akt szczególnej afirmacji osobistej wolności, akt cnotliwy wręcz, który nikomu zaszkodzić raczej nie może, a jeśli wydaje się, że szkodzi (przez tak zwane zgorszenie czy zawód), dowodzi to tylko czyjejś niedojrzałości — ludzie powinni przecież kroczyć przed Bogiem własną drogą, nie oglądając się na postawy i decyzje innych.

Zastanawiam się zatem, czy Bartoś-prorok zdecydowałby się na wychłostanie oślicy uparcie zbaczającej z drogi i tym samym utrudniającej mu realizację świadomie obranej, własnej drogi. W sumie chyba nie: konsekwentnie stosowany indywidualizm i biednemu bydlątku powinien przyznać prawo do wyboru ścieżki. A może jednak tak? Bo co robić w sytuacji, kiedy dwie wolności stają wobec siebie w ewidentnym konflikcie, którego nijak obejść się nie da, przy czym jedna jest wolnością proroka, a druga nędznego osła? Czy wolno po prostu poświęcić drugą, by zachować pierwszą? Nie potrafię się opędzić od takich pytań. Pewnie podobną trudność mieć mogą byli współbracia i przełożeni zakonni Bartosia, wmanewrowani w rolę oślicy i dość tęgo (choć zwykle nie wprost) w „Ścieżkach wolności” okładani.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 następna strona

Kościół w Polsce

ks. Grzegorz Strzelczyk

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?