Czytelnia
Andrzej Bielat OP
Ojcostwo po komunizmie
Zapewne temat – ojcostwo – brzmi w moich ustach nieco dziwnie, zważywszy, że jestem katolickim księdzem i zakonnikiem. A jednak – tylko pozornie nie jest to temat dla księdza. W chrześcijaństwie – zarówno w Kościele katolickim, jak i prawosławnym, wierni zwracają się do duchownego – „ojcze!” i nie jest to przypadek. Najważniejsze bowiem dla pasterza – to być dla wiernych ojcem, być duchowym ojcem ludzi.
Pod koniec studiów w dominikańskim seminarium w Krakowie, żywo interesowało nas, kleryków, co to znaczy, że kiedy za rok-dwa ukończymy seminarium, ludzie będą nazywać nas ojcami. Nasi mistrzowie odpowiadali w różny sposób. Zauważyliśmy jednak, że w swoich odpowiedziach za punkt wyjścia przyjmowali pojęcie „naturalnego ojca” – ojca rodziny. Część tych odpowiedzi na „kleryckie” pytania była opublikowana w miesięczniku „W drodze” w numerach październikowym i listopadowym z roku 1990.
Po zakończeniu studiów zaczęliśmy służyć ludziom w żywym, realnym świecie i przyszło nam, jako pasterzom, szukać drogi do prawdziwych ojców, mających synów i córki, musieliśmy próbować zrozumieć, co dla nich oznacza być ojcem. Od tego zaczęły się moje rozmyślania na temat ojcostwa.
Sytuacja mężczyzny i przyszłego ojca w krajach postkomunistycznych
Wydaje się oczywiste, że decydujący jest tutaj czynnik demograficzny. Wielu z tych, którzy dzisiaj są ojcami, to dzieci wychowane bez ojców. Pozbawieni są oni duchowej tradycji ojcostwa, tej wiedzy, którą młody człowiek otrzymuje w rodzinie nie na poziomie werbalnym, nie z książek, lecz z realnego życia. W Rosji i w całym Związku Sowieckim mężczyźni-ojcowie byli najbardziej eksterminowaną grupą społeczeństwa. Po pierwsze: rewolucja, wcześniej wojna światowa, a później domowa, to przecież 8 lat walki i wielkich ofiar. Potem: pokolenie synów rewolucjonistów zdziesiątkowano w czasie czystek w latach trzydziestych. Kilka lat później – II wojna światowa z 20 milionami ofiar, z czego większość to żołnierze – znów ojcowie i chłopcy, czyli niedoszli ojcowie.
Tragedia powojennego dziesięciolecia to brak mężczyzn. Prof. Barbara Skarga w swojej pracy „Po wyzwoleniu. 1944-1956”, pokazuje tragizm babskiego kołchozu, w którym kilku mężczyzn najdosłowniej pełniło rolę trutniów. A więc mamy kolejne pokolenie wyrosłe bez ojców. Jest to temat bardzo bolesny i nawet dzisiaj nie bardzo można o tym mówić.
Niech ojciec będzie nawet złym ojcem – ważne, żeby był. Zły ojciec lepszy jest, rzecz jasna, niż jego brak, ale w pozytywnym planie przekazywania tradycji ojcostwa, również i on mało wnosi. W rezultacie znaczna część dzieci z pokolenia czasu wojny nie ma pozytywnego pojęcia ojca. Negatywne skutki sytuacji demograficznej lat trzydziestych i pięćdziesiątych uwidaczniają się także dzisiaj: co najmniej co trzecie małżeństwo w obecnej Rosji rozpada się.
Drugi istotny czynnik wychowania przyszłego mężczyzny i ojca to wojsko. Służba w armii to zazwyczaj pierwsze doświadczenie życiowe dorosłego człowieka. Z jakim prawem styka się młody człowiek w tym pierwszym środowisku ludzi dorosłych? Z prawem siły. Problem nie polega na tym, kto ma rację, ale na tym, kto jest silniejszy. Większość kwestii rozwiązuje się za pomocą siły, często brutalnej – i to nie tylko między oficerem a żołnierzem, ale także (a może przede wszystkim) między żołnierzami. Młody człowiek nabiera doświadczenia władzy silniejszego i bezsilności wobec brutalnej siły. Żołnierz żyje w stanie ciągłej walki, dlatego propagandowe pojęcie „żołnierze pokoju” pozbawione jest sensu. Żołnierze to zawsze żołnierze wojny, nawet w czasie pokoju.