Czytelnia

ks. Jerzy Szymik

ks. Jerzy Szymik, Poezja jako traktat teologiczny, WIĘŹ 2001 nr 8.

Pociąg do manichejczyków (to zwrot z „Rodzinnej Europy”) miały swoje głębokie źródło — jak wielokrotnie podkreśla Miłosz i badacze jego dzieła — w manichejskim strachu dzieciństwa, w dziecinnych trwogach na ziemi dorosłych (to z „Prywatnych obowiązków”), czyli w najwcześniejszej fazie biografii, w sięgającym lat chłopięcych doświadczeniu grozy naznaczonego cierpieniem jakiegokolwiek istnienia. Wprawdzie dziewięćdziesięcioletni Miłosz pisze o swoim litewskim dzieciństwie jako o krainie niezmąconego niczym szczęścia, ale też obserwując rosnącą już wówczas „prywatną” wrażliwość na ból, zauważa jakby mimochodem: Być może mój późniejszy pesymizm zrodził się właśnie w tych chwilach mojego dzieciństwa, ten pesymizm, który sięgał tak daleko, że jako człowiek dojrzały ceniłem tak naprawdę tylko jednego filozofa — cierpkiego Schopenhauera („Szczęście”). Dla zdania sobie sprawy z komplikacji i niejednoznaczności tego wszystkiego — dodajmy, że Miłosz zwykł o sobie mawiać jako o „pesymiście ekstatycznym”. Sprzeczność? Nie jedyna w dziele życia i w dziele literackim Noblisty, dziełach konsekwentnie budowanych na podpatrzonej u Simone Weil coincidentia oppositorum (współistnienie sprzeczności). Ale też — powtórzmy za Weil i Mistrzem — to sprzeczność właśnie jest prawdziwą dźwignią transcendencji...

A wracając do manicheizmu: dzieciństwo było dopiero początkiem długiego i wielowątkowego procesu zainteresowań dualistyczną myślą manichejską, która Miłosza jednocześnie przyciągała i odpychała. Dorosły, pod wpływem plątaniny własnego losu oraz pod ciśnieniem „krwawego wieku”, w którym przypadło mu żyć, utożsamia swój czas i biografię z gorzką sentencją Szekspira — Time is out of joint (co tłumaczy jako „czas wyszedł z trybów”; pięknie Barańczak: „Ten czas jest kością wyłamaną w stawie”. To Hamlet). Ratunku na rozpacz i niepokoje, klucza do jako takiego zrozumienia boleści natury i historii szuka Miłosz dość konsekwentnie w rozwiązaniach proponowanych przez — jak pisze w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” — neo-manichejską zajadłość myślenia. Neo-manicheizm Miłosza jest zresztą bardzo specyficzny (o czym za chwilę), o wybitnie historiozoficznym punkcie ciężkości, współbrzmi w niektórych swoich tonacjach z marksizmem, którego dwudziestowieczna kariera ma — zdaniem autora „Zniewolonego umysłu” — źródła w pokrewieństwie z manichejską gnozą. Warto dodać, że w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Miłosz, jako profesor w Berkeley, zajmował się manicheizmem wnikliwie od strony ściśle naukowej, prowadząc cykle wykładów poświęconych myśli gnostyckiej, wykładając doktryny manichejczyków starożytnych i średniowiecznych (bogomili, katarzy, albigensi).

A jednak Miłosz nie ugrzązł w doktrynalnych zawiłościach, ani w teologicznych sporach o detale, ani w heretyckim zaułku. Tischner wręcz twierdzi, że podążając „diabelskim tropem”, drążąc niemal obsesyjnie temat zła, autor „Jasności promienistych” doznał (tu i dlatego właśnie) głębokiej duchowej przemiany... Mocna teza, ale wysoce prawdopodobna. Wyjaśnijmy: pojęcia manicheizm używa Miłosz dość przewrotnie na kartach swego dzieła. Jest to właściwie dla niego i w „jego prywatnej mowie” nieusuwalna (z rozumu, serca, języka) pod żadnym pozorem wrażliwość na cierpienie ludzi i całego kosmosu żywych. Stąd też blisko Miłoszowi zawsze do pasyjnych wymiarów chrystologii, a nieco już dalej — do jej wielkanocnych radości.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 następna strona

ks. Jerzy Szymik

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?