Czytelnia

Kobieta

Krystyna Zgorzelska-Zonnowa

Sześciu narzeczonych mojej Matki, czyli walka o niepodległość Polski

Pisane dla moich wnuków Jana i Krzysztofa

Moi Rodzice umieli i lubili opowiadać. Obydwoje. Nie jest to talent częsty. Opowiadali mi swoje życie, swoją młodość. Moi Rodzice, obydwo¬je, byli peowiakami, to znaczy członkami Polskiej Organizacji Wojskowej powołanej przez Józefa Piłsudskiego i jej głównego komendanta. Pocho¬dzili z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Matka urodziła się w Kijo¬wie, Ojciec w Petersburgu. W swojej wczesnej młodości zajmowali się walką o niepodległość Polski. Tak to było. Jako dziecko uważałam, że cały świat składa się z peowiaków, kresowiaków i że wszyscy Polacy walczyli o niepodległość Polski. Michał Sokolnicki pisze: Wymawialiśmy hasło nie¬podległości Polski wtedy, gdy zarówno większość rewolucjonistów, jak i olbrzymia większość sfer innych i wszystkie czynniki polityki w narodzie uznały hasło w praktyce za nierealne, a w teorii za przeszkadzające układom, kompromisom, stosunkom.

Niepodległościowcy – to była nazwa tej grupy – niewielkiej – ludzi w społeczeństwie, którzy o niepodległość walczyli, bo chcieli walczyć z bronią w ręku. Nie istniała sytuacja przymusu, egzekwowania tego, co się uważa za powinność wobec państwa, gdyż państwa nie było. W roku 1917 było około 17 tysięcy członków Polskiej Organizacji Wojskowej. Ile w niej było kobiet? Niewiele.

Dom moich Rodziców był domem otwartym, ogromnie towarzyskim, pełnym zaprzyjaźnionych z nimi ludzi – towarzyszy z pracy niepodległoś¬ciowej. W moim domu używano określenia: Galicjanin, Kongresowiak dla określenia inności ludzi i to określenie mające odcień pejoratywności tłumaczyło wiele. Był to środek tego obwarzanka, w którym liczyło się to, co jest dokoła, a nie jego środek – według określenia Marszałka Piłsuds¬kiego, o którym w moim domu mówiło się też Dziadek. Tak mówiłam ja.

Ojciec był opowiadaczem wspaniałym, ale bardzo zajętym, dlatego wiele opowieści było zaczętych i nie skończonych. Między innymi nie dokończona opowieść, za co dostał Virtuti Militari.

Młodość moich Rodziców była jedną wielką przygodą, chociaż tak by swej młodości nie nazwali. Słowo „przygoda” ma walor lekkości, a ich życie, to, co robili, było śmiertelnie poważne. To potoczne określenie jest tu na miejscu i nie ma powodu zastępować go innym, mniej banalnym. Banał to prawda oczywista. Było prawdą oczywistą, że moi Rodzice wal¬czyli o niepodległość Polski i w tej walce mogli stracić życie.

Jak mi się to ułożyło w pamięci dziecka, podlotka? Ten długi okres życia mojej Matki, od matury aż po późne małżeństwo? Ano męskimi imionami. Mężczyźni w życiu kobiety to niebłaha sprawa, zwłaszcza w sentymentalnej wyobraźni podlotka sprzed drugiej wojny światowej. Czy życie mojej Matki, jego wielki szmat, opowiadane przeze mnie za pomocą męskich imion, które zachowałam w pamięci, to z mojej strony niedys¬krecja, nielojalność wobec niej? Nie sądzę, gdyż inaczej bym tego nie zrobiła. Moja Matka, pani rozmowna, towarzyska, umiała milczeć tak skutecznie, że o jej dyskrecji dowiadywałam się czasem po latach. A czego nie chciała powiedzieć i życie mi nie przyniosło, nie wiem do dziś, w wiele lat po jej śmierci. Robiła wrażenie osoby, która do dyskrecji nie przywią¬zuje wagi, i myślę, że na tym polegała jej sztuka milczenia, której, jak pisze w swoich wspomnieniach, nauczyła ją POW. Opowiadamy to, co chcemy opowiadać.

Gdy słuchałam opowieści mojej Matki, dziewczynki były chowane jeszcze w resztkach epoki romantyzmu. Były te męskie imiona panów zaczepami mojej pamięci. Według nich ułożyła się mi historia, historia młodości mojej Matki, a także czasu, w którym się ona toczyła. Była nie¬dużą, drobną, inteligentną, myślącą dziewczyną o szerokich zainteresowa¬niach. Lubiła się śmiać. Lubiła tańczyć i śpiewać, a głos miała piękny i duży. Kształcenie go przerwała – nie był to – według niej – czas zajmo¬wania się własnymi talentami, a miała głos większy niż Wanda Wer¬mińska, która zrobiła wielką karierę śpiewaczą. Moje dzieciństwo to śpiewająca przy akompaniamencie gitary Mama, niekiedy z wtórowaniem przyjaciół. To była jedna z jej zalet towarzyskich. Zbierający się w domu moich Rodziców przyjaciele-kresowiacy umieli i lubili śpiewać – był to sposób wspólnego spędzania czasu. Jedna z przyjaciółek mojej Mamy na moje pytanie, czy Mama była ładna, powiedziała: „Chyba nie, ale interesu¬jąca twarz i było ciekawie z nią rozmawiać”. Działała w otoczeniu męs¬kim, więc nic dziwnego – ta lista imion męskich w opowiadaniach. Opowiadaniach nie tylko o bezpośrednich układach między nią a kon¬kretnym panem. Matka opowiadała przecież historię, tę, która teraz już przynależy do podręczników szkolnych.

Matka urodziła się w końcu dziewiętnastego wieku. Maturę zdawała już w wieku dwudziestym w Kijowie. A był to rok obchodu trzechsetlecia dynastii Romanowych. Jej świadectwo maturalne było wypisane na blan¬kiecie specjalnym z okazji tego trzechsetlecia. U góry były portrety pierw¬szego i ostatniego Romanowa. To znaczy tak mówiła mi pokazując świadectwo. Gdy je otrzymała, nie był to ostatni z dynastii, ale ostatni, aktualnie panujący – Mikołaj II. Miała siedemnaście lat, gdy zdała matu¬rę, i był to rok przed wybuchem I wojny światowej, zwanej potem Wielką Wojną. Tej wojny, o którą się modlono słowami wieszcza: O wojnę po¬wszechną za wolność ludów prosimy Cię, Panie. Ale jej jeszcze nie było. Po zdaniu matury Matka chciała iść na studia wyższe, co nie było oczywiste. Oczywiste było wyjście za mąż. Wyłącznie, no prawie wyłącznie. W tym czasie dziewczęta były wychowywane na matki, żony, panie domu. Wycho¬wywanie odbywało się na pensjach, w klasztorach, gimnazjach. Szły na studia tylko te, których zainteresowania były tak wielkie, a i charaktery twarde, że mogły je realizować. Nie, nie musiały zdobywać zawodu. Zawodu, by zarabiać na życie. Na życie, na dom zarabiał mąż. To było oczywiste. W bogatych domach, przeważnie dworach, istniała instytucja rezydentów, do których zaliczały się panny, które za mąż nie wyszły, były przecież takie. Te z biedniejszych rodzin zarabiały jako szwaczki, urzęd¬niczki bardzo niskiego szczebla. Tak zarabiały na życie, jeśli nie miały zabezpieczenia finansowego.

Problem feminizmu nie istniał w Polsce. Wśród problemów tego kraju – a mówię o początkach dwudziestego wieku – było wiele innych, waż¬nych problemów i kobiety miały w nich swój udział: wychowywanie dzieci – trudno powiedzieć obywateli tego kraju, gdyż ten termin zakładał ist¬nienie państwa, a państwa nie było, ale członków społeczności Polaków, których nie powinno już było być na tym terenie, gdyby życzenia i założe¬nia trzech zaborców mogły być w pełni realizowane.

Nie można tego kraju pod trzema zaborami, który ongiś był Polską i w pojęciu jego mieszkańców Polską był nadal, wyobrażać sobie jako kraju złożonego wyłącznie z patriotów, ludzi zajmujących się dążeniem do odzyskania niepodległości. Nie. Ów teren trzech zaborów składał się ze zjadaczy chleba i tych była większość. Większość. Ci zjadacze chleba czuli się Polakami, bo kim mogli się czuć? Mieszkali na polskiej ziemi, mówili polskim językiem i żyli polskimi obyczajami. I takie były też kobiety.

Niewielka liczba kobiet, młodych dziewcząt – bo o nich mowa – my¬ślała inaczej. To one zabrały się do działalności niepodległościowej. Były już po tych swoich pensjach, szkołach klasztornych, gimnazjach. Czego chciały? Czas historii był taki, że mogły chcieć działać niepodległościowo. I działały. To wszystko wiem z własnej obserwacji tych ludzi, tych kobiet, nie z historii, czytanej, uczonej w szkołach, gdyż czas, kiedy chodziłam do szkoły w niepodległej Polsce, w niepodległym państwie, nie sprawił, że ich działalność już mogła stać się historią i trafić do szkolnych podręczników. W momencie kiedy ten czas nadszedł, kiedy upłynęło go dostatecznie dużo, by zamienić się w historię, nastąpiła okupacja sowiecka, zwana Pol¬ską Ludową, i był to temat zakazany. Kto wie o roli kobiet w walce o nie¬podległość Polski? Ich dzieci starzejące się i zaczynające wymierać i może trochę ich wnuki. One same już wymarły lub prawie wymarły. Żyje jeszcze Maria Wittekówna mianowana generałem przez III Rzeczpospolitą. Nazwisko z domu mojego dzieciństwa. Pozostają owe wnuki, młodzi ludzie, już dorośli, urodzeni i wychowani w czasach, gdy dokładało się sta¬rań, by historię zniekształcić, by pozacierać w niej to, co było ważne, a wydobyć to, co było potrzebne dla utrzymania władzy przez ludzi – moż¬na tu użyć modnego słowa – sponsorowanych przez tych, którym zależa¬ło na utrzymaniu władzy. Władzy totalitarnej.

Umiejętność opowiadania. Owe dzielne panie, działaczki niepodleg¬łościowe, nie zawsze tę umiejętność posiadały, a może i nie miały jej wca¬le. Ich bardzo dorosłe życie toczyło się w czasie, kiedy swoje biografie należało ukrywać. Były niebezpieczne dla nich samych i dla ich otoczenia. Moja Matka umiała i lubiła opowiadać. A ja lubiłam słuchać. Matka opo¬wiadała o swoim życiu, o tym, co było niedawno, zanim ja przyszłam na świat. Opowiadała o ludziach, którzy bywali w domu moich Rodziców, o ich przyjaciołach albo o tych, którzy już nie żyli i niejako przez sam ten fakt przeszli do historii. Matka opowiadała mi historię, historię, którą sama przeżyła, sama tworzyła – tak to można powiedzieć. Opowiadała potem historię mojej córce. No cóż... ja byłam w czasie wojny w Szarych Szeregach, a moja córka w podziemnej opozycji w czasie Polski Ludowej. Efekt opowiadania przez moją Matkę nam obu, jak własnym życiem two¬rzy się historię. Jaką historię? Była to historia życia mojej Matki opowia¬dana jej córce-podlotkowi. Dlatego ten tekst nosi tytuł: „Sześciu narzeczonych mojej Matki...”, gdyż tak się to ułożyło w mojej pamięci romantycznego podlotka.

Moja Matka maturę zdała już w dwudziestym wieku. Jak napisałam, rok przed pierwszą wojną światową. Chciała pójść na studia wyższe, co nie było oczywiste. Jej ojciec postawił warunek: przez rok będzie w domu. Po roku pojedzie na studia do Kijowa. Przewidywał, i słusznie, że w ciągu roku panna wyjdzie za mąż i będzie spokój. Mama powróciła posłusznie do domu, na wieś ukraińską, do Połstwina, gdzie dziadek dzierżawił mają¬tek ziemski, i wkrótce zaręczyła się. Był to młody człowiek odbywający praktykę rolną w sąsiednim majątku. Mieć narzeczonego, gdy się ma lat siedemnaście-osiemnaście to bez wątpienia rozrywka. I to jeszcze na wsi. I jeżeli się ma młodsze siostry. Wszystko miało być zgodnie z ówczesnymi zwyczajami: ślub w białej sukni z welonem, druhnami, karetą, gośćmi, a potem Mama miała być panią własnego domu, gospodynią, żoną, matką. Każda nowość w osiemnastym roku życia zaciekawia. Ale w miarę jak rea¬lizacja tej nowej perspektywy życiowej zbliżała się, przestawała ona Mamę zachwycać. Uroki narzeczeństwa... Wieś ukraińska, przyroda ukraińska, bogata, wspaniała, przy boku zakochanego mężczyzny – osiemdziesiąt lat temu. Myślę, że klimat tego narzeczeństwa musiał być romantyczny. I był na pewno, jeżeli chodzi o odczucia mojej Mamy. Ale realizacja... tak, przestawała się Mamie uśmiechać. Narzeczony zaczął być traktowany niedobrze. Tak opowiadały jej młodsze siostry. W czasie żniw, gdy przyjeż¬dżał do Połstwina opalony na czerwono, Mama proponowała mu, by się przypudrował. Taka czerwona opalenizna wydawała się Mamie nieładna, nieelegancka. Hm, to prawda, nie był to wygląd dodający narzeczonemu uroku – myślałam słuchając opowiadania Mamy. W pewnym momencie opowiadanie doszło do ważnego punktu: jak wybrnąć z sytuacji nie chcia¬nego narzeczeństwa? Mama wiedziała już, że nie chce wyjść za mąż za swego narzeczonego, że w ogóle nie chce teraz wychodzić za mąż, ale dała słowo. Zerwać zaręczyny dlatego, że się Mamie narzeczony przestał podo¬bać! Smarkata, rozumiałam dobrze tę sytuację. Z napięciem słuchałam, jak to będzie dalej. Nie mogła Mama wówczas wyjść za mąż, gdyż wtedy nie byłoby tego fascynującego mnie dalszego ciągu jej życia. Opatrzność się w to wmieszała – powiedziała Mama. Narzeczony umarł na jakąś zakaźną, dziecinną chorobę. Wszyscy byli w porządku. To było najlepsze wyjście z sytuacji – stwierdziłam z ulgą. Nie, jego śmierć nie była boha¬terska, była taka zwyczajna – tak sobie myślałam. Była zgodna z tym jego opalaniem się na czerwono. Tak się skończyło pierwsze narzeczeństwo mojej Mamy.

Jest więc Mama w Kijowie. Jest pierwsza wojna światowa. Napływają do Kijowa, w którym są wojska niemieckie, uchodźcy z centralnej Polski. Intelektualiści, uczeni, artyści. W roku 1917 powstaje zorganizowane przez uchodźców-naukowców Polskie Kolegium Uniwersyteckie, na które Mama się zapisuje.

Kijów – miasto na wzgórzach, gdzie ulice idą z góry w dół i z dołu do góry, położone nad Dnieprem, gdzie na przystani statków pasażerskich stoi krzyż św. Włodzimierza widoczny z daleka, gdy płynie się statkiem. Miasto, o którym wtedy ludzie mówią: Kresy Wschodnie. Opowiadanie babci o urodzie Kijowa było zgodne z prawdą – stwierdziła moja córka po pobycie w tym mieście w latach siedemdziesiątych. Miasto pełne Pola¬ków i bujnego życia. Mama notuje: „Kijów zrobił się jeszcze bardziej pol¬skim miastem, niż był dotychczas. Miastem szumiącym od młodzieży”. Matka jest członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej, organizacji tajnej, powstałej w 1914 roku. 11 maja 1918 roku rozgrywa się bitwa pod Kanio¬wem. Była to ostatnia bitwa „Żelaznej Brygady” Hallera, która w kryzysie przysięgowym przysięgę złożyła. Poczuła się z niej zwolniona po podpisa¬niu traktatu brzeskiego. Runęła na „sojuszników”, przerwała front pod Rarańczą. Pod Kaniowem korpus został rozbity przez Niemców. Sięgnij¬my do notatek Mamy: „W Kijowie błyskawicznie powstaje organizacja, składająca się z polskiej młodzieży akademickiej, Związku Wojskowych Polaków i Harcerstwa, powołana przez POW w celu odbicia żołnierzy z niewoli niemieckiej i całkowitej nad nimi opieki na obcym gruncie. Har¬cerze, znani ze swej sprawności, przeprowadzili w nocy akcję uwolnienia jeńców odryglowawszy tylne drzwi do wagonów”. Następuje szybka akcja przebierania żołnierzy w cywilne ubrania, zaopatrywanie ich w dokumen¬ty, przechowywanie po domach. Młodziutkie harcerki chodzą po domach polskich zbierając ubrania, chętnie dawane. Cała Polonia jest chętna do pomocy. Jedna z sióstr mojej Mamy wraz z koleżanką – czternastoletnie dziewczynki – znalazły się w domu „polskiego hrabiego”, jak opowiadała po latach ciotka. „Nic nie mam – powiedział nieżyczliwie hrabia – cóż, te kamaszki, które mam na sobie”. Dziewczynki uklękły przed fotelem, na którym siedział nieżyczliwy hrabia, zdjęły mu kamaszki z nóg i wyszły.

Wśród żołnierzy spod Kaniowa znajduje się młody poeta. To następny fakt, który utkwił mi w pamięci. Poeta-żołnierz trafia pod opiekę mojej Mamy. Jest przebrany w czarną pelerynę i czarny kapelusz, jak przystoi poecie. I zanim chłopcy z korpusu Hallera znikną z Kijowa, by dalej tworzyć historię, następuje króciutki okres, który by można nazwać: moja Mama i poeta. Żołnierz, którego ratuje dziewczyna. Wszystko było pra¬widłowo. Była wiosna, kijowska wiosna, nie równająca się wiosnom pol¬skim. Piękne miasto Kijów nad rzeką Dnieprem. I chwila historii pełna oczekiwania dla Polski. Spacery w tej scenerii... Był to czas, zaledwie pół roku, przed ogłoszeniem niepodległości Polski. W tej atmosferze oczeki¬wania na to, co przyjdzie, i pełnej emocji, tej świadomości ważnych chwil historii, moja Mama i poeta przeżywali ową kijowską wiosnę, jak przysta¬ło na ich wiek i sytuację. Z opowiadań Mamy emanowała atmosfera prze¬żywanej młodości, przeżywanej radości życia. Cieszyło ich ono, gdyż poeta nie był – jeszcze wówczas – poetą tragizmu, który zaszczepiła w nim następna wojna światowa. W niepodległej Polsce wyszedł tomik poety, który uczynił go sławnym, związany z tą kijowską wiosną. Z wierszy poety bił zachwyt życiem. Ale to było później. Teraz kończyła się wiosna, a poe¬ta musiał opuścić Kijów. Była to opowieść romantyczna i dziewiętnasto¬wieczna. Poeta mi się podobał, jego zdjęcie znałam, już nie pamiętam, z prasy, czy miała je Mama. Wszystko tu podobało się podlotkowi, jakim wówczas byłam. Okoliczności zmusiły poetę do opuszczenia Mamy. Nie było żadnych perspektyw, żadnych obowiązków. Wszystko działo się w ramach pewnego okresu. Poeta nie robił wrażenia człowieka nieszczęśli¬wego – jego tomik wierszy o tym świadczył.

Co było po tej kijowskiej wiośnie? Dalsza działalność Mamy w POW. „Militaryzacja POW” – jak pisze moja Mama. Pierwsze zetknięcie się – chyba – z tym, co to polityka, poglądy polityczne. Z zapisków Mamy: „Na skutek rozdźwięku, jaki nastąpił między Komendą Główną POW a Młodzieżą Narodową w kraju, przyszedł rozkaz od władz centralnych Organizacji Narodowej, ażeby «poloniści» (członkowie organizacji mło¬dzieżowej «Polonia» - dop. mój KZZ) wystąpili z POW. Spośród wszystkich członków tylko Wanda Langiertówna i ja oparłyśmy się temu, decydując się bezwzględnie pozostać w POW, walczącej bezpośrednio o niepodległość Polski. Fakt ten wywołał poruszenie w «Polonii». Pamię¬tam, jak do dwu zrewoltowanych przyszedł śp. kol. Kiernicki, wówczas prezes «Polonii», i kol. Niklewicz i obaj starali się w dłuższej przemowie przedstawić całą niedorzeczność naszej niesubordynacji organizacyjnej. Rozstaliśmy się jednak już nie jako koledzy”.

„Praca kobiet w POW – pisze moja Matka – rozpadała się na nastę¬pujące sekcje: kurierską, wywiadowczą, mieszkaniową, samarytańską, ubraniową i paszportową oraz propagandy. Na ogół każda z nas, znająca dobrze teren Kijowa i Ukrainy, robiła wszystko to, co mogła zrobić dla organizacji i czego wymagała chwila.” Są to rzeczowe stwierdzenia Matki w jej artykule-wspomnieniu do tomu „Służba Ojczyźnie”, wydanym w roku 1929. Rzeczowe – a jak to wyglądało w życiu, na co dzień? Ta służ¬ba kurierska przeszło siedemdziesiąt lat temu? W czasach kiedy nie było jeszcze równouprawnienia kobiet, kiedy kobiety traktowano jako istoty wymagające pomocy, delikatne, jako matki, żony, panie domu. Te dziew¬częta, członkinie POW, kurierki POW, musiały być bardziej bystre, samodzielne, bardziej inteligentne i odważne niż przeciętne dziewczęta tamtych czasów. Tego wymagało to, co robiły. Poruszały się same w tym morzu bałaganu, groźnego bałaganu, bo wojennego i rewolucyjnego robionego przez uzbrojonych mężczyzn i rewolucyjną dzicz. Działały pra¬wa proste: zabijanie jest sprawą prostą, a wobec dziewcząt są jeszcze i inne sposoby okazywania przemocy. Dziewczęta z POW wiedziały, jaki je los może spotkać, taki jaki był udziałem ich nieżyjących koleżanek. Ale jeździły jako kurierki, gdyż miały takie rozkazy. To są rozważania moje, nie przekazane mi przez Matkę. Ona powiada o tym sucho: „Jako peo¬wiaczka dostałam funkcję kurierki, jeżdżącej po całej Ukrainie z rozkaza¬mi POW”. Jest rok 1920 – wojna polsko-bolszewicka. Mama znajduje się w pociągu pancernym jadącym do Kijowa. W tej pancerce poznaje młodego oficera. Podróż pancerką wystarcza do rozbudzenia uczucia między mło¬dymi. Zanim pancerka dotarła do Kijowa, miłość już kwitła. Rozstają się, by – każde z nich – wykonać swoje zadanie. Po wykonaniu zadania, po wypełnieniu rozkazu mieli się spotkać. Mama miała być zaprowadzona do matki ukochanego. Dom mojej Mamy został już przez nią przewieziony do centralnej Polski z Kijowa. Dom młodego człowieka był jeszcze w Kijowie. Rozstali się, umówiwszy się na ową wizytę rodzinną. Nie, nie odbyła się ona. Młody oficer zginął przy wykonywaniu swojego zadania. Pierścionka Mama od niego nie chciała wziąć, pierścionka, który matki dawały synom w tym celu właśnie, by się nimi zaręczali. Czy dlatego, że nie lubiła biżuterii, czy działał tu instynkt? Cała miłość trwała krótko. Zostało w pamięci imię tylko. I dalsza smuga romantyzmu w opowiada¬niach Mamy. Było to opowiadanie smutne, nie obudowane niczym, sama miłość i jej niespełnienie. Działo się to w sytuacji zagrożenia życia, mogło być uczuciem, niczym więcej.

Co było potem, w roku 1920? Matka jest organizatorką gospód żoł¬nierskich tam, gdzie na front nie docierała intendentura i kuchnia polo¬wa. Z tego okresu jej życia są zapiski o ponurości i bezsensie tego sposobu na życie, jakim jest wojna, gdy stykają się ze sobą uzbrojone masy mężczyzn... widziała to na własne oczy.

Co potem? Potem kończy się wojna polsko-bolszewicka i moja Mama zaczyna sobie urządzać życie. Jest w Warszawie. Jest rok 1921. W zapis¬kach Mamy znajdujemy: „Nareszcie jesteśmy zdemobilizowane i mogę jechać do domu. Jestem w Warszawie i mogę poważnie zająć się swoją przyszłością. Mój «powrót do cywila» oznaczał dalsze kształcenie się. W sekretariacie Wyższej Szkoły Handlowej złożyłam swoje papiery i zosta¬łam przyjęta. Sekretarz czytając mój życiorys z miłym uśmiechem powie¬dział: «Zatrzymamy papiery, żeby się pani nie zawieruszyła w nową opresję wojenną». Słowa sekretarza okazały się prorocze. Mały domek własnego życia, zapobiegliwie zbudowany, zdmuchnęłam i rozpadł się. Nie zakończona walka o granice Polski. Dano mi znać, że muszę wyjechać na plebiscyt górnośląski. Nie pomogły żadne repliki z mojej strony. Przysięga żołnierska złożona w 1917 roku na wierną służbę Polsce w obronie jej nie¬podległości i całości granic była powodem mego wyjazdu w pierwszych dniach marca 1921 roku na Górny Śląsk”:

Zapiski mojej Matki: „Pierwsze zetknięcie z nowym otoczeniem nastą¬piło podczas obiadu w kasynie w Sosnowcu. Cóż za żałosne przeżycia! Siadłam pod pręgierzem kilkudziesięciu par oczu sondujących nową kole¬żankę. Ile razy podniosłam wzrok znad talerza, napotykałam ciekawe spo¬jrzenie. «Czy pani pozwoli przedstawić się?» Jakiś młody, czarny chłopak ratuje sytuację. Nerwy mam napięte do ostateczności i chce mi się płakać. Dzięki Władkowi czuję odprężenie. Już nie jestem sama. Od Władka dowiaduję się, że mój przyjazd był poprzedzony opinią, nie wiadomo skąd biorącą swe źródło: ma przyjechać nowa pracownica, znana sufrażystka warszawska. Co za nonsens, ja i sufrażystka! «Pani pozwoli, że będę jej asystować» – mówi Władek. Ludzie, którzy mnie otaczali, byli to Pozna¬niacy i Ślązacy wychowani pod wpływem kultury niemieckiej – jakże ina¬czej zapatrywali się na kobietę i jej rolę w życiu. Cóż za prostacki sposób ustosunkowywania się do niej. Poklepywanie poufałe po ramieniu, obe¬jmowanie, nieprzystojne żarty to był styl tych ludzi, którym próbowali i mnie obdarzyć. Energiczna interwencja Władka przyszła z pomocą. Czułam moc wdzięczności dla tego czarnego chłopca za jego rycerski stosunek do mnie, który napotykałam dotychczas zawsze w swojej pracy... Od chwili przyjazdu do Sosnowca, od pierwszych przykrych dla mnie ekscesów – zaprzyjaźniłam się z Władkiem. Czuliśmy się jak dwie pokrewne dusze na tej obcej wyspie. Ten cudowny chłopiec, idealista, zapaleniec i entuzjasta, pełen szlachetnych uczuć zachwycał mnie oddaniem się sprawie Polski, onieśmielał swoim uczuciem do mnie. Zaręczyliśmy się. (...)

20 marca odbył się plebiscyt na Górnym Śląsku. Dzień i noc spędzili¬śmy w biurze odbierając przez telefon poszczególne wyniki głosowania, przekazując dane Dowództwu Obrony Plebiscytu. Wyniki były niepomyśl¬ne: Niemcy 59,6, Polacy 40,4, co było do przewidzenia. Przygotowania zbrojne do Powstania rozpoczęły się wezwaniem górników do strajku generalnego. Strajk rozpoczął się 2 maja 1921 roku i objął prawie wszyst¬kie zakłady pracy. Z 2 na 3 maja 1921 r. rozpoczęło się w nocy III Powsta¬nie Śląskie. Korfanty ogłosił się wodzem Powstania. Dowództwo Obrony Plebiscytu przekształca się w Komendę Wojsk Powstańczych... Im bliżej dnia, w którym na całym terenie Górnego Śląska miał być plebiscyt, zde¬nerwowanie osiągnęło swój punkt zenitowy. Na miesiąc przed plebiscy¬tem nasza trójka – Władek, Janek Wyględa i ja – postanowiliśmy rzucić palenie w intencji pomyślnych dla Polski wyników plebiscytu... Ileż to wieczorów do późnej nocy przegadaliśmy na tematy śląskie, które weszły nam w krew jak coś najbliższego sercu. Cóż mogliśmy znaczyć tu my, przybłędy z innych krańców, innych rubieży? A jednak z dniem każdym wrastaliśmy w sprawę Śląska i jego powrotu do macierzy...”

Bez pomocy miejscowych – wbrew Korfantemu – pojechawszy po pomoc do Warszawy Matka organizuje otwarcie Domu Żołnierza Śląs¬kiego – pierwszej polskiej placówki oświatowej na terenach odzyskanych przez powstańców śląskich. Na uroczystość otwarcia zjechał cały sztab Dowództwa Powstańczego. Otwarcie: „Pokaz przeźroczy z życia Polski i mój odczyt objaśniający. Powodzenie było tak duże, że zmuszono mnie do powtórzenia odczytu. Wszystko szło składnie, lecz gdy bractwo zaczęło się rozchodzić – jakiś młody pieron podszedł do mnie i klepiąc powiedział: «ta frelka mi się podoba, chciałbym ją mieć» – cała powaga uroczystości prysła. (...)

Umowa podpisana w Błotnicy przez Korfantego wywołała popłoch i uczucie krzywdy wśród Ślązaków. Mocą tej umowy wypadało opuścić części terenów zajętych oddając je Niemcom. W praktyce wyglądało to dość tragicznie. Ślązacy odchodzili z tych terenów, ale pozostawały ich rodziny, na których Niemcy się mścili. Do komendy w Tworogu zgłaszali się poturbowani starcy błagając o opiekę i pomoc. Serce krwawiło w poczuciu bezsiły wobec tragedii tych ludzi, na widok ich rozpaczy i ran zadanych przez bojówki niemieckie. Cóż można było uczynić? Byliśmy rozgoryczeni do najwyższego stopnia. Na głowę Korfantego posypały się przekleństwa, zaciskały się pięści w bezsilnej pasji. W tych dniach byłam świadkiem tragicznych i dantejskich scen. Widziałam ludzi, którzy w roz¬paczy chcieli pozbawić życia Korfantego.

W Lublińcu dostałam anonim, w którym obiecywano mi porachunki za wszystko, co tu robię. Nie było ochoty zastanawiać się nad tymi pogróż¬kami. Tragedia, której żywo się oddawałam, ogarnęła nas wszechwładnie w tych dniach.

W przeddzień wyjazdu do Polski spotkał mnie najwyższy zaszczyt, któ¬ry bodaj na chwilę rozjaśnił ponury nastrój. Odwiedziła mnie delegacja miasta Lublińca prosząc, abym ich nie opuszczała i wraz z grupą imigran¬tów udała się do Poznania; nadano mi honorowe obywatelstwo miasta Lublińca.

Sześć miesięcy spędzonych na Śląsku podczas jego najgorętszych dni walki nauczyły mnie wiele i przyniosły chwile rozgoryczenia. Mój pobyt dobiegał końca. W Herbach Śląskich załadowaliśmy się do pociągu. Naprzeciwko stał pociąg ewakuujących się żołnierzy śląskich. Wszyscy sta¬li na peronie wzburzeni, zrewoltowani. Tłum uzbrojonych powstańców wyglądał jak groźny żywioł. Nie chcieli się załadować. Rozumiałam ich. Po zwycięskich walkach mieli jechać w nieznane pozostawiając rodziny swe i bliskich na niepewny los. Wyglądało to tragicznie. W pewnej chwili pod¬jechał samochód. Major Jan Wyględa, Ślązak, wszedł w gąszcz zbuntowa¬nego żywiołu. Mówił długo, głosem spokojnym. Żywioł ludzki powoli cichł, uspokajał się. Po przeszło godzinnym przemówieniu uzbrojeni powstańcy zaczęli wsiadać do transportu. Obserwowałam tę scenę z wiel¬kim zainteresowaniem i napięciem nerwowym. W oknach ukazały się twa¬rze powstańców. Po chwili okna najeżone zostały lufami karabinów zwróconych w niebo. Lokomotywa gwizdnęła. Pociąg powoli ruszał. Wówczas przez okna wagonów została oddana w niebo salwa karabinowa. Tak żegnali się powstańcy ze swoją ziemią, obiecaną ziemią wywalczoną”. Ta scena pokazana jest w polskim filmie Kazimierza Kutza o Powstaniu Śląskim. W trakcie jej oglądania miałam wrażenie, że ten epizod znam, wiem, jak to było. Skąd? Tak! Mama opowiadała. Tak było. I nieraz tak mi się zdarzyło: czytać o czymś czy oglądać coś, co jest już historią, jako znane. Tak było podczas lektury „Białej Gwardii” Bułhakowa, kiedy stwierdziłam, że już to czytałam. Ale tak być nie mogło. Czytałam pierw¬sze polskie wydanie tej powieści przyniesione prosto z księgarni. I wtedy: Mama opowiadała, opowiadała o przechodzeniu Kijowa z rąk do rąk.

A jak było z Władkiem? Po zaręczynach nie widzieli się dwa miesiące. Robota na to nie pozwalała. Jest w opowieści Mamy epizod o walizce, o tym, jak kiedyś do miejsca, gdzie była Mama, przyjechał kolega Władka i przywiózł Mamie od niego przesyłkę – walizkę. Gdy ją Mama otworzyła, walizka okazała się pełna kwiatów. Był to według mnie – podlotka – piękny gest miłości, świadczący, że Władek Mamę kochał. Pisywał listy. Mama je przyjmowała bez odpowiedzi. Nie miała czasu i proporcje spraw wydawały się jej nie takie, by zajmować się w czasie tych dramatycznych momentów własnym uczuciem. Spotykają się tuż przed odjazdem do Pol¬ski. Mama notuje: „Władek nie szczędził mi wymówek za zniknięcie z jego horyzontu i obojętność. Cóż miałam na swoje usprawiedliwienie? Bardzo dużo lub absolutnie nic... wszystko, co wydawało mi się uczuciem dla Władka, nie było zapewne niczym więcej niż chwilami zachwytu, skoro w czasie walki roztopiło się nie pozostawiając mi tęsknoty ani wspo¬mnień. W pewnej chwili ujrzałam w oczach Władka łzy. To mnie dobiło do reszty. Ogarnęła mnie niechęć. Władek coś zauważył, gdyż wskazując na mój pierścionek, który nosił na palcu, spytał: «czy mam go zwrócić?» – odpowiedziałam: «jestem tak zmęczona i wyczerpana nerwowo, że mam tylko jedno marzenie – powrót do domu i odpoczynek na dłużej». Po zakończeniu Powstania umową błotnicką grupa ideowców śląskich 3 zamierzała wyemigrować do Ameryki. Zachęcali mnie do wyjazdu”.

Tego Władka nie mogłam Mamie darować... płakał – to oznacza, że czuł się pokrzywdzony. Tłumaczyłam Mamie: przecież płakał, więc dlacze¬go go tak źle potraktowałaś? Ta walizka z kwiatami zrobiła na mnie duże wrażenie. Marna zafrasowała się: z punktu widzenia podlotka miałam ra¬cję. Znalazła argument niezastąpiony: gdyby wyszła za niego za mąż, nie byłoby mojego Ojca. To załatwiło sprawę od ręki. Moje uwielbienie dla Ojca było bezdyskusyjne.

Co było potem? Lizanie ran po Powstaniu Górnośląskim przez Mat¬kę, trzykrotnie odznaczoną Krzyżem Walecznych. W pewnym momencie czas już było pomyśleć o własnym życiu, o założeniu własnego domu. Wte¬dy zjawia się kolejny pan. Jest już pokój. Granice Polski są już wywalczo¬ne, życie się normalizuje. Mama przyjmuje zaloty pana. Wszystko byłoby dobrze, oczywiście dla pana, gdyby nie jeden nieopatrzny krok, który go zgubił, ale skąd on miał o tym wiedzieć. Pan zaprosił Mamę na kolację do restauracji. Odbył długą konferencję z kelnerem, co zapewne było – we¬dług niego – jednym z dowodów jego starań o Mamę. Było ważne, co do czego ma pasować i jak ma być przyprawione... A Mama – nie, to nie jest mąż dla niej – stwierdziła. Tu się w pełni zgadzałam. Miłość i konferen¬cja o menu kolacyjnym! By befsztyk nie był za krwisty! Nie, miłość w moim ówczesnym rozumieniu, a prawdę powiedziawszy, i obecnym, nie ma nic wspólnego z befsztykiem. Przekazów o panu jest niewiele, właści¬wie prawie wcale. Pan przykładający wagę do kolacji to nie był mąż dla Mamy.

I tak dochodzimy do szóstego narzeczonego mojej Matki, czyli moje¬go Ojca. Tu byłyśmy z Mamą zgodne. Niezwykłość mojego Ojca była bez¬dyskusyjna. Oczywiście był także kolegą z POW. Chciałam tylko wiedzieć, jak się to odbyło, to znaczy te zaręczyny czy oświadczyny. Był już pokój i obyczaje pokojowe. Było dla mnie jasne, że Ojciec musiał klęknąć przed Mamą i wręczyć bukiet kwiatów. Zdziwiłam się dowiedziawszy się, że nic podobnego nie miało miejsca. Nie klęczał i nie wręczył kwiatów. Trochę nadrobił ten mankament, o którym nie wiedziałam, czy można go manka¬mentem nazwać, opis ślubu Rodziców. Przejście młodej pary pod szabla¬mi – to jednak zawsze coś.

Ojciec... Był zawodowym wojskowym, a z „naturą wojskowości jest związany zarówno honor indywidualnego człowieka, jak i poczucie indy¬widualnej odpowiedzialności”. Te słowa Marszałka Piłsudskiego przeczy¬tane przeze mnie – dorosłą – mówią o tym, co widziałam jako dziecko, patrząc na Ojca. Był kawalerem orderu Virtuti Militari, tego najwyższego polskiego odznaczenia bojowego. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam postać Ojca z krzyżem na czarno-szafirowej wstążce. Zgodnie z przepisem kawalerowie tego orderu nie nosili jego baretki, tylko „cały” krzyż. Nosili go stale na co dzień. Był autorytetem, to czuło się wokół niego. Swoją młodość zaczął od kółek samokształceniowych w gimnazjum w Żytomie¬rzu, gdzie był dom jego rodziców. Potem został komendantem POW w Żytomierzu. Koledzy śpiewali o nim: „Toż powaga jego znana, poważ¬niejszy któż od Jana, więc, Panowie, jego zdrowie pijmy wszyscy wraz”. Potem – w roku 1918 – jest już w wojsku polskim. Moje dzieciństwo to postać Ojca schylonego nad rajzbretem – gdy szłam mu powiedzieć: do¬branoc. Był z zamiłowania i wykształcenia fachowcem, „specem”, jak się to wówczas mówiło, od spraw łączności. Gdyby był „piechociarzem”, było¬by mu łatwiej w mało stechnicyzowanej Armii Polskiej. Spędzał noce nad pracą, która mu przyniosła w jego dokumentach listę – „Wyszczególnie¬nie ważniejszych prac technicznych wykonywanych niezależnie od zasad¬niczego przydziału i funkcji służbowych”. Tych „ważniejszych” prac jest osiem – można je nazwać udoskonaleniami łączności radiowej – w cią¬gu dziesięciu lat. Przedmiotem jego zainteresowania była historia. Znał ją i rozumiał. Jego osobowość cechowały przede wszystkim: mądrość, wyma¬gania, stawiane sobie i ludziom, oraz urok osobisty. Nie mógł mieć i nie miał łatwego życia, także w czasie dwudziestolecia. Nie należy dziwić się wyborowi mojej Mamy.

Był to czas budowania Polski Niepodległej – tych dwadzieścia lat raptem. Wywalczyli ją zwyczajnie, z bronią w ręku. Dla nich „Litania Piel¬grzymia” Mickiewicza była codzienną realnością. Otrzymali to, o co prosi¬li: wojnę powszechną za wolność ludów, broń i orły narodowe, wielu śmierć na polu chwały i grób dla swoich kości w swojej ziemi, otrzymali niepodległość i wolność Ojczyzny. Pracowali w wielkim trudzie, by to, co otrzymali, było dobre dla wszystkich. Budowali państwo, które niedawno wywalczyli. Ich czas – jakże niełatwy – czas kraju, który po latach nie¬woli zdobywał w wielkim trudzie swój samodzielny byt państwowy – pły¬nął im w wolnej Ojczyźnie i rozumieli, że jeżeli otrzymali w niej życie, to nie dlatego, by brać, lecz dawać. Dawali krajowi, a więc sobie. Dlatego mój Ojciec nie miał konta w banku. Owe prace wyszczególnione w jego dokumentach nie przynosiły mu zysku finansowego.

Jaka była moja Matka? Robiła w życiu to, co chciała, i wiedziała, czego chce. Po prostu, jeżeli uważała, że coś należy zrobić, robiła to nie zważa¬jąc na trudności i niebezpieczeństwa, co nie oznaczało, że była nierozważ¬na. Wiem to nie tylko z jej opowiadań, ale i z własnych obserwacji jej życia. Jednym z elementów tchórzostwa jest poczucie niemożności u¬dźwignięcia tego, co niesie życie. Boimy się, gdyż mamy przekonanie, iż nie damy rady udźwignąć tego trudu, biedy, zła. Moja Matka nie bała się życia. Takie były dziewczęta z POW.

Moja Matka urodziła się i umarła w Polsce w niewoli. Czy miała poczu¬cie, że jej życie było poświęcone sprawie daremnej? Tego nigdy od niej nie usłyszałam. Ja, jej córka, urodziłam się w wolnej Polsce i w wolnej Polsce – tak mogę chyba mniemać – umrę. A tego nie mogłam się spodziewać. To zostało mi dane. Moja córka urodziła się w Polsce zniewolonej, żyje w Polsce wolnej i dla niej pracuje. Buduje kraj, który wywalczyła. Tak. Wywalczyła ) niedawno, bez broni w ręku. To zostało jej, jej pokoleniu dane.

Z czasu, który opisuję, pamiętam rozmowy w domu moich Rodziców o tym, co się w tym wywalczonym, budowanym kraju działo. Jako podlo¬tek dostrzegałam atmosferę rzeczowej krytyki, oceny, wniosków z tego wynikających. To, co teraz odczuwam, to – gorycz. Historia się nie po¬wtarza, historia się powtarza. Te dwa sprzeczne ze sobą zdania funkcjonu¬ją w społeczeństwie. Skąd się ta gorycz bierze?

Krystyna Zgorzelska-Zonnowa

Krystyna Zgorzelska-Zonnowa - ur. w 1927 r. Studiowała socjologię i romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Więzień Ravensbrück. Autorka artykułów na tematy społecz¬ne i religijne, publikowanych przede wszystkim w „Więzi”. Mieszka w Warszawie. Różne kobiety pojawiają się na drodze posłannictwa Jezusa z Naza¬retu, a spotkanie z każdą z nich stanowi potwierdzenie tej ewangelicznej „nowości życia”, o której była już mowa. Powszechnie jest przyjęte – i to nawet przez tych, którzy są nastawieni krytycznie do chrześcijańskiego orędzia – że Chrystus stał się wobec swoich współczesnych rzecznikiem prawdziwej godności kobiety oraz odpowiadającego tej godności powo¬łania. Wywoływało to nieraz zdziwienie, zaskoczenie, czasem graniczące ze zgorszeniem: „dziwili się, że rozmawiał z kobietą” (J 4, 27) – gdyż to zachowanie odbiegało od sposobu zachowania współczesnych. „Dziwili się” nawet sami uczniowie Chrystusa. Faryzeusz, do którego domu przy¬szła kobieta grzesznica, aby namaścić olejkiem stopy Jezusa, „mówił sam do siebie: Gdyby on był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą” (Łk 7, 39). Jesz¬cze większą zgrozą, czy wręcz „świętym oburzeniem” musiały napełniać zadowolonych z siebie słuchaczy słowa Chrystusa: „Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21, 31).

„Mulieris dignitatem” n. 12

1

Kobieta

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?