Czytelnia

Anna Karoń-Ostrowska

Krzysztof Dorosz

Szukając Boga XXI wieku, Z Krzysztofem Doroszem rozmawia Anna Karoń-Ostrowska, WIĘŹ 2004 nr 7.

— Dlaczego to tak zadziałało?

— Na zasadzie szoku. To zdanie mojego przyjaciela odwracało cały mój system wartości. Zacząłem za tym iść i tak idę aż dotąd.

Już nie agnostycyzm, jeszcze nie chrześcijaństwo

— Jaką drogą Pan szedł?

— Próbując zachować „obiektywizm naukowy”, szukałem najpierw w religioznawstwie. Zapoznawszy się z różnymi dziełami religioznawczymi, zobaczyłem, że agnostycyzm jest ubogi. Pomijanie wymiaru religijnego to także akt wiary. Odcina on dane ludzkiego doświadczenia, które pokazują Mircea Eliade, Carl Gustav Jung czy Joseph Campbell. Ujęcie człowieka jako homo religiosus pokazuje, że człowiek z natury jest istotą, która wierzy w Boga (lub w bogów), a nie jest agnostykiem. Owszem, agnostycy i ateiści byli od początku świata, ale było ich mało.

Drugi nurt był chrześcijańsko-personalistyczny. Czytając Emmanuela Mouniera, miałem wrażenie, że on mówi o człowieku rzeczy dużo ciekawsze, ważniejsze i głębsze niż na przykład Tadeusz Kotarbiński, jeśli sięgnąć po naszego rodzimego mędrca. Paul Tillich był dla mnie łaskawy, jak i dla wszystkich, którzy wychodzą z agnostycyzmu czy ateizmu. Miał takie bardzo miłe przesłanie. Twierdził, że czekanie na Boga to już jest zbliżenie się do Niego. To było dla mnie bardzo ważne, dlatego że ja obijałem się o wiarę chrześcijańską, obijałem się o instytucje Kościoła. Czułem się nieswojo i odnosiłem wrażenie, że istnieje jakaś sztywna granica, że jest to towarzystwo, do którego nie wpuszczą mnie bez specjalnej przepustki, na pewno nie wpuszczą. A Tillich dawał mi taką nieformalną przepustkę. Mówił: „Zapraszam! Możesz wejść! A może już w ogóle tak jest, że jesteś chrześcijaninem!...”

— A chciał Pan być chrześcijaninem?

— Tak, chciałem. Już nie potrafię powiedzieć, kiedy i w jakim momencie, ale na pewno chciałem, bo wydawało mi się, że życie chrześcijańskie jest pełniejsze. Starałem się tylko zachować uczciwość wewnętrzną; postanowiłem, że nie będę niczego robił na siłę. Nie będę sobie wmawiał czegoś, czego we mnie nie ma. To było bardzo silne poczucie. Nie chciałem niczego udawać.

— Mówił Pan o środowisku ludzi wierzących, że było zamkniętym towarzystwem. Co Pana od niego odstręczało?

— Tu nie chodzi o odstręczanie.

W czymś było groźne?

— Kościół był dla mnie groźny — w swojej apodyktyczności. Wymagał ode mnie opowiedzenia się i zadeklarowania wiary w pewne rzeczy, w które ja wewnętrznie nie byłem w stanie uwierzyć. I czułem się — oczywiście bezpodstawnie — jak pod pręgierzem. Bo Kościół to wielka instytucja, a w wielkich instytucjach pewne rzeczy muszą być ułożone według ustalonych reguł, według jakiegoś regulaminu. Kiedyś pewien znajomy powiedział mi, że w Kościele jest jak w wojsku, trzeba się dostosować...

— Mówi Pan o teologii, o poszukiwaniach intelektualnych. A jak było w wymiarze duchowym, bo domyślam się, że te poszukiwania intelektualne to nie była tylko ciekawość?

— To było dużo więcej niż ciekawość. Kiedy mieszkałem w Anglii, miałem charakterystyczne doświadczenie z Kościołem anglikańskim. Był on, na ludzką miarę, sympatyczny i uczyniłem w jego kierunku pewien krok. Było to w okresie, kiedy mój średni syn był pod dużym wpływem swego nauczyciela religioznawstwa w szkole, który był jednocześnie szkolnym kapelanem. Syn się nawrócił, został anglikaninem. Pomyślałem sobie, że może to jest jakaś propozycja, jakaś droga i nawiązałem kontakt z proboszczem najbliższej parafii anglikańskiej. On dał mi jakąś popularną książeczkę o ewangelii świętego Jana. To było nieporozumienie, bo ja rozczytywałem się w komentarzach wielkich teologów, a tu mi anglikański proboszcz podsuwa dość prymitywny komentarz biblijny.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 następna strona

Anna Karoń-Ostrowska

Krzysztof Dorosz

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?