Czytelnia

Przemiany współczesnego społeczeństwa

Michał Kurkiewicz

Michał Kurkiewicz, Monika Plutecka

Typowy przypadek?

Na początku zeszłego roku, gdy ciężko zachorowała nasza Mama, po raz pierwszy w życiu musieliśmy wziąć pełną odpowiedzialność za kryzys zdrowotny starszej osoby. Pierwszej lekcji pokory udziela pogotowie. Wezwany do nagłego przecież przypadku lekarz, zanim cokolwiek zrobi, najpierw musi zobaczyć odcinek ZUS, który jest dowodem potwierdzającym uprawnienia emeryta do leczenia w szpitalu publicznym. Wygląda to tak, że rodzina nerwowo szuka dokumentu, a ekipa z pogotowia czeka. Później, już wyćwiczeni, wiedzieliśmy, że odcinek ZUS zawsze trzeba mieć pod ręką

Zwykła interna

Do Szpitala Bielańskiego nasza Mama trafiła 12 stycznia 2004 roku. Data jest istotna, bo tego właśnie dnia nagłe załamanie pogody i spore opady śniegu sparaliżowały całą Warszawę, na drogach było mnóstwo wypadków, a do wszystkich szpitali trafiło więcej ludzi niż zazwyczaj — właśnie z tego powodu. Izba przyjęć Szpitala Bielańskiego pracowała normalnie, to znaczy senne recepcjonistki raczej od niechcenia obsługiwały monstrualną kolejkę przyszłych pacjentów. Na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, słusznie ulokowanym tuż przy izbie przyjęć, jest tylko jeden lekarz dyżurny, który dosłownie biega od pacjenta do pacjenta, a żadna pielęgniarka nie potrafi udzielić elementarnej informacji, tj. np. gdzie skierowano właśnie przyjętą osobę.

Po paru godzinach udało się ustalić, że Mama leży na internie, tj. na IV Oddziale Wewnętrznym, którego pracę mieliśmy okazję obserwować przez dalszych pięć tygodni. Spostrzeżenia są raczej smutne. Salowej trzeba się nisko kłaniać i bardzo prosić, żeby taka pani zrobiła to, co należy do jej obowiązków — na przykład wylała z worka mocz, odprowadzany tam za pomocą cewnika. Nie trzeba dodawać, że taka prośba jest dla pacjenta krępująca. Rzadko się zdarza, żeby salowa, która wiezie pacjenta na jakieś badania (RTG, USG, tomografia) poza oddział — a trzeba wiedzieć, że Szpital Bielański jest monstrualnie wielki — okryła go ciepłym kocem. Efekt jest oczywisty: chorzy ludzie są wciąż przeziębieni, więc leżą dłużej, a ich leczenie więcej kosztuje itd. Nie zdarza się, żeby roznoszące posiłki salowe proszone o to, by pilnowały, aby jakiś chory — zgodnie z zaleceniami lekarza — dużo pił, czy na przykład solił jedzenie, tego dopilnowały.

Początkowo płaciliśmy pielęgniarkom po 180 złotych za prywatny nocny dyżur. Lekarz prowadzący Mamę nieśmiało sugerował, że to w zasadzie wszystko jedno, czy te dyżury zamówimy, czy nie. Ale przekonaliśmy się o tym dopiero po jakimś czasie. Najpierw, gdy okazało się, że w dwuosobowym pokoju nie można zamówić dyżuru jednej pielęgniarki dla dwóch chorych pań — nawet za więcej pieniędzy. Z jakichś względów muszą być dwie siostry! Potem Mama powiedziała nam, że dyżurująca pielęgniarka smacznie sobie przez całą noc spała. Dopiero wtedy uznaliśmy, że lepiej będzie, kiedy będzie spała we własnym łóżku i za własne pieniądze. Te 180 złotych wpłaca się gotówką, oczywiście bez pokwitowania, ale za to każda wpłata jest odnotowywana w specjalnym zeszycie. Widocznie pieniądze są do podziału między pielęgniarkę dyżurującą i jakąś instancję nadrzędną. Realny efekt płatnych dyżurów jest taki, że rano pielęgniarka trochę pacjenta umyje. Ten, który się leczy w ramach stawki dawanej szpitalowi przez NFZ, w ogóle nie jest myty. To cała różnica. Jeśli idzie o zwyczajne obowiązki, to siostry nie są o wiele bardziej gorliwe od salowych. Na wymianę, zapisanej przecież przez lekarza, kroplówki trzeba czekać aż siostra skończy palić albo skończy gawędzić przez telefon.

1 2 3 następna strona

Przemiany współczesnego społeczeństwa

Michał Kurkiewicz

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?