Czytelnia

Liturgia

ks. Jacek Dunin-Borkowski, Msza święta infantylna, WIĘŹ 2002 nr 12.

Osobnym rozdziałem, zresztą dotyczącym nie tylko Mszy infantylnej, są śpiewy. Wprowadzanie kopii angielskojęzycznych śpiewów do polskich kościołów to nieporozumienie piramidalne, a właściwie piramida nieporozumień.

Po pierwsze – rytm. Zaśpiewy te często są zbudowane na bluesowych, soulowych czy rockowych schematach. W Polsce takiej rytmizacji nie czujemy. Śpiewamy po słowiańsku, akcentując nieparzyste ćwierćnuty taktu na cztery czwarte. Skutek? Ginie pulsacja, napięcie, które jest głównym urokiem czarnego śpiewu dla Pana. Nawet całkiem dobrze grające kościelne zespoliki gitarowe z reguły dostają zadyszki, nieświadomie próbując zastąpić brak feelingu –tempem. Żeby było ostro i radośnie.

Po drugie – słowa. Angielski charakteryzuje się dużą liczbą słów jedno- i dwusylabowych. Słuchałem kiedyś benedyktynów z angielskiego opactwa niesłychanie starających się śpiewać w swoim języku chorał gregoriański. To nie płynie – rwie się. Trzeba rozciągać w niezliczone melizmy jedną biedną samogłoskę, bo innych nie ma! Gregoriana po polsku – płynie. Za to bardzo trudno dobrać słowa do popowych i soulowych rytmów. Stąd kończenie wersów często zupełnie nie pasującymi krótkimi słówkami, żeby rytm ratować: „szare dni – smutno ci”, „za Twój dar – życia czar”, „ślady Twych stóp – pusty grób” itd. itp.. Ratunku!

Po trzecie – wykonanie. Te rytmy wymagają innego instrumentarium, na organach nie da się ich dobrze zagrać, a poziom gitarzystów kościelnych często woła o pomstę do nieba. Organista jest zwykle mimo wszystko profesjonalistą, natomiast tzw. młodzież z gitarami – to amatorzy. Jeżeli już tego rodzaju muzyka ma być wykonywana – to proszę bardzo. Wielu gitarzystów nie ma pracy, nawet grania do kotleta. Można ich zatrudnić w kościołach. Panu Bogu można śpiewać w różnych rytmach i stylach, ale należy to robić dobrze – nie wprowadzajmy do świątyń kociej muzyki.

Wszystkie te uwagi w szczególny sposób dotyczą śpiewania na Mszach dla dzieci. Dodatkową trudnością jest brak pieśni liturgicznych z melodią i słownictwem zrozumiałym dla maluchów. Piosenki „Arki Noego”, choć świetne, zupełnie do liturgii nie pasują. Używa się różnych śpiewów wielbiących, które pochodzą głównie z Odnowy w Duchu Świętym. Te często polegają na wielokrotnym powtarzaniu jednego lub kilku zdań, więc są pozornie łatwe. Pozornie, bo na spotkaniach modlitewnych taki jeden krótki tekst powtarzany jest wiele, wiele razy w różny sposób, a nie po prostu trzy razy. Jest to bardzo osobista, choć wykonywana w grupie, modlitwa i powtórzenia nadają coraz mocniejszy wyraz wyśpiewywanym słowom – tak jak wtedy, gdy ktoś przepełniony wdzięcznością powtarza: dziękuję, dziękuję, dziękuję… Taka sama formuła podziękowania nie miałaby zupełnie sensu, gdybyśmy kazali dziecku dziękować w taki sposób komuś w normalnym życiu. Co innego płynące z serca powtórzenia, wyrażające przepełniającą człowieka wdzięczność, a co innego wyrecytowane kilka razy te same słowa.

Ponadto język fragmentów Pisma Świętego, na którym te pieśni najczęściej bazują, nie zawsze jest zrozumiały nawet dla dorosłych. Czy dziecko rozumie, co znaczą choćby tak pozornie proste słowa jak: „Jezus Chrystus jest Panem”? Jeśli już musi istnieć Msza święta dla dzieci, trzeba podjąć wielki wysiłek tworzenia liturgicznych pieśni bliskich dzieciom. Śpiewanie na Mszy „a gu gu, a gu gu” jest co najmniej żałosne, a właściwie graniczy ze świętokradztwem. Szczególnie, że zdarzają się tacy świeccy i duchowni animatorzy, którzy, aby jeszcze bardziej ożywić Mszę, wprost zachęcają: „głośniej” (dzieci które dotąd tylko fałszowały, teraz się drą), „wszyscy klaszczemy” (pozbawiony rytmu łomot w całym kościele), „a teraz skaczemy” (kościół zamienia się w salę gimnastyczną).

Skutki i konsekwencje

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 następna strona

Liturgia

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?