Czytelnia

Piotr Wojciechowski

Piotr Wojciechowski, Tam nie ma strychu. Wigilia na ulicy Blaszanej, WIĘŹ 2004 nr 12.

— Pan to sam ułożył? — zdziwiła się dziewczyna z nosem ozdobionym srebrem.

— Ty, mała, chyba w życiu artysty nie widziałaś — powiedział Kapitan.

— A pan kapitan sobie mnie nie przypomina? — spytał Rafał. Kapitał przyjrzał mu się czujnie.

— Nie, w życiu nie.

— No to i ja sobie pana już nie przypominam. Niech pan kapitan siada po naszej stronie, śpiewamy razem.

Kapitan włożył okulary, aby czytać tekst na kartce i posłusznie przesiadł się za stół:

W malowidła okolicy serdecznej / Wokół stołu ojczyznę urządzisz, / Ściany z marzeń i okna bezpieczne, / Pokój z tymi, z którymi zasiądziesz...

W malowidła okolicy serdecznej / Już się dzieje ten czar. Oto Święta, / Anioł prawdy przypomina wieczne, / A pasterze słuchają na klęczkach...

— To o Aniołach! — ucieszyła się Wika Jaworska. — Ja bym sobie to spisała, poślę synowi do Rzymu.

— Nagrasz na kasetę, jak śpiewamy i poślesz, będzie lepiej — powiedział Rozrusznik. — Tylko co to za śpiewanie na sucho. Pomóż mi, mała, weź te kotlety, bo dzisiaj jemy na postno, prawda? A powiedz, Wika — po kropelce koniaku? Można?

— Można — powiedziała Wika z westchnieniem. — Ale lepiej nie. Panu przecież nie wolno... Zrobię herbatę. Miała być do ciasta, ale zrobię teraz. Nie śpiewajcie panowie, aż wrócę.

Nie śpiewali, tylko wsłuchiwali się wiatr, w łomotanie czegoś na dachu. Dziewczyna zapytała, czemu nie ma lampek na choince, i w odpowiedzi kapitan przyniósł dwa świeczniki z ozdobnymi kręconymi świecami.

Misia opowiedziała sen Lecha jeszcze dwa razy. Raz jadąc do budynków kolejowych na Rogożniku, drugi raz wracając stamtąd z Robertem na Blaszaną. Robert miał spuchnięty nos, plaster na rozciętej brwi, pogniecioną bibułkową chusteczkę trzymał przy ustach. Musiała go czymś pokrzepić, więc sen w kolejnych wersjach rozrastał się i piękniał, lalki o oczach malowanych przez Misię przemieniały się w księżniczki i kupowały lalki swoim malowanym córkom. Ani kuzyn Czudowskich, ani Robert nie zachwycali się tym snem, ledwie słuchali. Ciekawa dla nich była droga, zaspy i zamieć. Robert nie mógł pojąć, dopytywał się, jak Rozrusznik pożyczył auto nieznajomemu. Nawet imienia nie znał.

— A jak ty masz na imię? — spytał w końcu.

— Stanisław Czudowski — odpowiedział chłopak. — Właściwie to Stanisław mam dopiero od chrztu, a dopiero w ten rok na Wielkanoc byłem chrzczony przez księdza Henryka. Od niego mam opłatki, dał na drogę. Przedtem nazywałem się Burżuk, to po ojcu, on był pół ruski, pół Kazach. Familia mateńki Czudowska i po niej wziąłem, że ja Czudowski.

Samochód wpadał w poślizg, przebijał się przez zaspy, buksował w śniegu. Lampy rozświetlały tylko skrawek jezdni, rozwirowane bicze śnieżycy.

— Zwyczajnie, jak u nas purga — powiedział Burżuk-Stanisław. — Znaczy tu jest podobnie.

Dojechali, zostawili poloneza przed garażem. Zamarznięta, zabita śniegiem kłódka nie dawała się otworzyć. W bloku owionęło ich ciepło, cisza. Na ostatnim piętrze czekało światło świec, kolęda pana Szwarca. Sylwia, dziewczyna ze srebrnymi nitami w nosie, skoczyła do Roberta i oplotła go ramionami.

— Ty, mała, daj mu się ze wszystkimi podzielić opłatkiem.

Po życzeniach wigilijne dania z kuchni pani Jaworskiej poszły swoją koleją. Każdemu starczyło po trochu, najważniejsze było liczyć dania. Misia prawie nie jadła, raz po raz prosiła, żeby śpiewać kolędę ułożoną dla niej. Więc śpiewali, „Lulajże”, „Do szopy”, „Triumfy”, a potem podawali sobie kartkę z tekstem Lecha:

Porzucili stada swoich minut / Owczym pędem rozpędzonych w pustkę, / Już im Józef pieluszkę odwinął, / Już Pan Świata grozi im paluszkiem.

Już im daje Boża Rodzicielka / Po kwaterce najzdrowszego czasu. / Pijcie mili, bo okazja wielka, / Oto przyszedł Król do juhasów.

Oto gazdom z Judei, z Podhala / Wieczność krają jak placek z omastą, / Bierzcie, jedzcie, roznoście po halach, / Rozdawajcie wioskom i miastom.

Rozśpiewujcie po całej planecie / Ewangelię tej prostej kolędy, / Że nam Boże błogosławi Dziecię, / Rzeka łaski rozlała się wszędy.

Przez pejzaże szli, sztychy i freski, / Figurynki pochylone przed stajnią. / Z kolędami jasne gwiazdy nieśli, / Spójrz przez okno, idą na Blaszaną...

I solo gitary ostre, jak to Szuwaks potrafił w najlepszych latach bieszczadzkich i solidarnościowych.

Za oknami na ulicy Blaszanej nie było widać nic. Stanisław-Burżuk przysiadł się do Szwarca z miseczką kompotu z suszu.

— Piękna kolęda. I mnie pan tak pięknie powiedział, jak ja tu pierwszy raz zaszedł na etaż. O tak pan pokazał. Tam nie ma strychu, tam już niebo. I prawda to jest. Myślałem — tam na schodach prześpię się. Na tą noc. A tu takie święto. Tyle rodziny i pieśni takie.

Piotr Wojciechowski

Piotr Wojciechowski — ur. 1938, pisarz i publicysta. Absolwent geologii Uniwersytetu Wrocławskiego, Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Reżyserii Filmowej PWSTiF w Łodzi. Autor powieści, m.in. „Czaszka w czaszce”, „Obraz napowietrzny”, „Harpunnik otchłani”, „Próba listopada”, opowiadań oraz książek dla dzieci. Laureat nagród literackich, m.in. Fundacji im. Kościelskich. Profesor PWSFTiT w Łodzi i wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa UW. Prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członek Rady Etyki Mediów, członek Komisji Episkopatu Polski ds. Apostolstwa Świeckich, działacz Przymierza Rodzin. Stały felietonista „Więzi”. Mieszka w Warszawie.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6

Piotr Wojciechowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?