Czytelnia

Liturgia

Marcin Bornus-Szczyciński, Tradycja ciągła, tradycja rekonstruowana, WIĘŹ 2006 nr 1.

Po spotkaniu mnichów koptyjskich – na skutek tego, że uczestniczyłem w ich akcji liturgicznej oraz na skutek świadectwa muzykologów – znacznie więcej zrozumiałem na temat tradycji żywej. Teraz dla mnie tradycja żywa to nie jest zapisany martwy opis zwyczajów, który próbujemy współcześnie reanimować za pomocą zaklęć, nazywając go magicznym zwrotem „tradycja żywa”, tak jak by już przez to samo miała ona ożyć. Teraz dla mnie tradycja żywa to ta, która tkwi w pamięci i która w całkowicie subiektywnym odczuciu uczestnika jest niezmieniona co do principium, o którym każdy uczestnik tej tradycji wie znakomicie, że to jest najważniejsze, bo święte i tego przestrzega. To „coś” zwykle nie jest zapisane, bo gdyby było zapisane, już by nie żyło. To tkwi raczej w odczuciu, przekazie pewnej postawy z pokolenia na pokolenie.

Dopiero na tym solidnym gruncie pewności dochodzi niezbędna indywidualizacja dokonana przez każdego uczestnika, każdego kantora, bez której to indywidualizacji w ogóle nie można byłoby mówić, że ta muzyka żyje. On by wtedy śpiewał cudzą muzykę, powiedziałbym nawet więcej, ukradzioną komuś innemu. Kiedy kantor umiera, to ta indywidualizacja umiera razem z nim, ta pieśń umiera razem z nim. Jego następca bierze ten zestaw pozostawionych przez poprzednika modułów retorycznych, muzycznych i buduje z tego swoją własną pieśń, która bardzo różni go od poprzednika. Naturalnie człowiek tradycji wie, że to jest nadal pieśń tradycyjna, nadal wszystko jest w porządku, nadal jest to pieśń kanoniczna, nic złego się z tym nie dzieje, natomiast ona brzmi rzeczywiście za każdym razem inaczej.

Niestety, my w naszej kulturze nie przywiązujemy do tej indywidualizacji żadnej wagi. Nazywamy ją dzisiaj ozdobnikami, czymś marginalnym, dodatkowym. Może i ładnym, ale mało ważnym, a nawet raczej odciągającym od meritum. To jest, moim zdaniem, najważniejszy problem udziału żywej tradycji w dzisiejszej liturgii.

Muzyka nośnikiem tradycji

Moim największym zarzutem – powiem to w wielkim skrócie i z powodu tego skrótu narażę się oczywiście na słuszną krytykę – w stosunku do liturgii przedsoborowej jest to, że była ona za moich młodych czasów całkowicie martwa, pozbawiona tego niezbędnego elementu indywidualizacji. Była bardzo starannie zapisana we wszystkich szczegółach. Zachowanie tradycji polegało nie na indywidualizacji, nie na własnym zrozumieniu, tylko na przestrzeganiu najdrobniejszych szczegółów, a więc najpierw na zapisaniu, a potem jak najwierniejszym wykonywaniu tych ozdobników, które przesunięto ze sfery indywidualizacji do rubryk. Przez pismo, w tym także przez notację muzyczną, nastąpiło zrównanie tego rdzenia tradycji z cechami indywidualnymi, którym nadano walor powszechności. To powodowało – pamiętam to doskonale – atmosferę nieznośną, duszną, mimo obcowania czasami z dopracowaną liturgią, z piękną muzyką, płynnością i dostojeństwem ruchu kapłana, jakością bezmikrofonowej retoryki kazań, obfitością kadzidła.

Dziś – uczestnicząc czasem w mszach sprawowanych w rycie trydenckim – nadal odczuwam tę trudność pogodzenia najważniejszych spraw z indywidualnością, czyli po prostu życiem własnym. A dodatkowo widzę, że kapłani nawet formalnie nie czują się w jej sprawowaniu tak dobrze, jak przed laty, gdy dramaturgia była w rozkwicie, stale poddawana weryfikacji szerszych wspólnot Kościoła. Właściwie współcześnie nie brałem jeszcze udziału w liturgii sprawowanej w rycie trydenckim, która by mnie w tej chwili naprawdę wciągnęła. Zastanawiam się, dlaczego tak jest. To bardzo ciekawy, osobny problem. Ryt trydencki ma jednak jedną, za to podstawową zaletę: jest tradycją ciągłą Kościoła łacińskiego. To ten właśnie ryt był ojcem naszego dzisiejszego rytu posoborowego. To właśnie w tym rycie były sprawowane wszystkie liturgie w czasie Soboru Watykańskiego II.

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 następna strona

Liturgia

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?