Czytelnia

Kobieta

Margaret O'Brien Steinfels, Trudności nowego feminizmu, WIĘŹ 1998 nr 1.

Innymi słowy, biologia nie determinuje już całkowicie życia kobiet (co nie oznacza, że stałyśmy się bezcielesne). Jest to zmiana porównywalna z tą, którą spowodował wynalazek rolnictwa, uwalniający ludzkość od konieczności prowadzenia koczowniczego trybu życia, albo rewolucja przemysłowa, która w ciągu kilku pokoleń przeniosła większość ludzi od uprawy roli do miast przed ekrany komputerów. Zmiana statusu i wa­runków życia kobiet, związana z kontrolą płodności i narodzin, jest przełomem o co najmniej podobnej skali. Dokonujący się obecnie przełom w życiu kobiet jest zjawiskiem o wymiarze epokowym, który w końcu dosięgnie każdej sfery życia – od życia rodzinnego do polityki, od relacji pomiędzy płciami do języka symboli i metafor, które stosujemy wobec Boga.

Żadną miarą jednak ten przełom cywilizacyjny nie może usprawiedli­wiać wszelkich nowinek, jakie w jego imię proponują feministki. Każdy z tych pomysłów powinien być uważnie oceniany. Sama odnoszę się do nich na ogół sceptycznie. Trzeba jednak przyznać, że każdy feminizm – czy to nowy, czy stary – będzie miał dalekosiężne oddziaływanie. Będzie stanowić wyzwanie dla postaw i przekonań, wśród których żyjemy od stu­leci, jeśli wręcz nie od tysiącleci. Jeśli zatem ktoś nie był w stanie polubić starego feminizmu właśnie dlatego, że nie chciał przyjąć do wiadomości jego dalekosiężnych konsekwencji, nie będzie również w stanie polubić feminizmu nowego.

Porzucając tę rozległą perspektywę historyczną, spróbuję zająć się tym, czego w starym feminizmie nie lubię. We wczesnym ruchu kobiecym pozytywne i pożyteczne było przekonanie, że kobieta może uczynić więcej, może wiele wnieść do życia społecznego. W książce „The Feminine Mys­tique” (którą dostałam od męża w prezencie urodzinowym w 1964 roku) Betty Friedan opisywała ograniczoną przestrzeń zacisza domowego, w której kobieta mogła próbować osiągnąć szczęście jedynie w roli żony i matki. Jill Ker Conway w swojej autobiograficznej książce „True North” przypomniała, że w latach pięćdziesiątych młode kobiety kończące z wyróżnieniem studia na Harvardzie nie miały nawet co marzyć o znalezieniu zatrudnienia na tym uniwersytecie. Kobiety, podejmując karierę naukową na wyższych uczelniach, nie mogły nawet myśleć o tym, by zarabiać tyle samo co mężczyźni. W Toronto, gdzie Jill Ker Conway znalazła w końcu możliwość pracy na uczelni, osobiście wkroczyła do gabinetu rektora, upominając się o sprawiedliwe wynagrodzenie. I w końcu dopięła swego.

Ten pozytywny sens korzystania przez kobiety ze swojego wykształ­cenia, talentów i umiejętności przesłoniła później postawa, którą słusznie nazwano „kulturą narzekania”. Kiedyś, na początku lat siedemdziesią­tych, wraz z przyjaciółką poszłyśmy na spotkanie kobiecej grupy zajmują­cej się „budzeniem świadomości”. Obie – pełne zapału – chciałyśmy dowiedzieć się czegoś o tego rodzaju nowych grupach. Usłyszałyśmy jed­nak wyłącznie narzekania, głównie na mężów, ale też na ojców, braci, nauczycieli... Bez wątpienia, niektóre z tych lamentów były w pełni uzasadnione. Obie jednak przyszłyśmy tam z nadzieją, że usłyszymy coś innego, tym bardziej że w tym akurat czasie nasi mężowie zostali w do­mu, zajmując się dziećmi. Jedna z nas, śmiejąc się, opowiedziała o tym w grupowym kręgu. Dodatkowo jeszcze złośliwie powiedziałyśmy parę in­nych miłych rzeczy o naszych mężach. Nigdy więcej już nas nie zapro­szono…

poprzednia strona 1 2 3 4 5 6 7 następna strona

Kobieta

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?