Czytelnia

Jacek Borkowicz

Jacek Borkowicz, Trzy poranki Safedu, WIĘŹ 2000 nr 8.

O północy, jak każe tradycja, Beniamin wstał z posłania, przetarł oczy kurzem z podłogi, posypał czoło popiołem z paleniska, zasłonił głowę szalem i usiadł blisko wejścia. Żal za Szechiną, wygnaną ze zburzonej świątyni obecnością Najwyższego, wyciskał mu z ust słowa gorzkiej modlitwy: Boże, poganie przyszli do Twego dziedzictwa, zbezcześcili Twój święty przybytek, Jeruzalem obrócili w ruiny

Zatopiony w kontemplacji nie czuł, jak mijały godziny. Poczucie czasu przywróciły mu dopiero odległe strzały z samopałów. Przez szparę w drzwiach sączyło się blade światło. Już dniało. Beduini najchętniej napadali na miasto rankiem od zachodu, gdy promienie słońca świeciły prosto w oczy wartownikom.

Tumult zbliżał się szybko i niebawem na drewnianych schodach podwórka zadudniły bose stópki dzieci. Matka wołała je z balkonu. Dwaj mężczyźni, biegnąc, wydawali krótkie rozkazy służbie domowej.

Beniamin nie ruszał się z miejsca. Wciąż myślał o Szechinie, której iskierki, rozproszone w islamskiej pustyni, pozbierać miał apostata Sabbataj.

Tuż obok, za ścianą, padły dwa strzały. Zarżał koń. Bóg jest wszędzie — pomyślał Beniamin. Wstał i podszedł do drzwi. Nikt nie zdążył zaprotestować, gdy odsunął zaworę. Wychodząc na ulicę, nie zapomniał dotknąć mezuzy.

Stanął w rozkroku nad rynsztokiem, unosząc prawą dłoń. Jeździec w zawoju spiął białego araba. Mimo emocji, Beniamin nie mógł nie zauważyć piękna zwierzęcia. Spojrzał w oczy młodego szejka. Ma tyle lat, co ja — pomyślał.

Wzrok Beduina przeniósł się z twarzy Żyda na jego uniesioną dłoń. Wojownik ściągnął wodze i gardłowym okrzykiem zawrócił eskortę. Po chwili wszyscy zniknęli za zakrętem zaułka, znacząc swą obecność tylko cichnącym klaskaniem kopyt po kamiennych płytach.

Beniamin w milczeniu patrzył na swoją prawicę. Co dostrzegł w jej geście pustynny watażka? Znak pokoju, czy zły urok amuletu?

*

Mimo wczesnej pory, synagoga Jakuba Caro pełna była gwaru. W szmer hebrajskich i aramejskich modlitw gęsto wplatały się arabskie słowa. Pod błękitną ścianą, na ławce, brodaci starcy w czarnych kapotach i okrągłych, przypominających fezy czapkach, gestykulując, omawiali ostatnie wydarzenia. Nikt w mieście nie był pewien, czy dożyje następnego dnia. Każdego ranka grupy bojowców z dzielnicy arabskiej, rozłożonej na stokach cytadeli, urządzały wypady w uliczki północnego wzgórza. Każdego dnia żydowskie domy zamieniały się w fortece, a wąskie okna na piętrach — w stanowiska strzeleckie. Na cmentarzu koło synagogi Świątobliwego Lwa codziennie przybywało nowych grobów.

Wszystko zaczęło się od pamiętnego trzęsienia ziemi, które sto lat temu zrujnowało całe miasto, pochłaniając cztery tysiące ofiar — przypominają sobie najstarsi bywalcy synagogi. Skończyły się napady Beduinów i Druzów, lecz w podniesionym z ruin Safedzie pojawili się nowi przybysze. Założyli tu szkołę, w której nauczyciele wykładali dzieciom świecką hebrajszczyznę, pobudowali szpital, zaczęli organizować związki zawodowe. Mówili, że przyszła pora, by nie czekając na Pomazańca zająć się budową żydowskiego państwa.

Starzy mieszkańcy Safedu słuchali tego w milczeniu. Chodzili, jak dawniej, do swoich synagog, także wtedy, gdy na ulicach miasta polała się żydowska i arabska krew. Nie oni zaczęli tę walkę, chociaż teraz było już wszystko jedno — arabscy strzelcy nie robili różnicy między świeckimi a religijnymi synami Izraela.

poprzednia strona 1 2 3 4 następna strona

Jacek Borkowicz

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?