Czytelnia
Jacek Borkowicz, O męskich ?niewiastach" w Kościele, WIĘŹ 1996 nr 6.
Bywało też inaczej. Na tym samym protestanckim Pomorzu, pod niedalekim Bytowem, zachowały się wcale liczne katolickie zaścianki drobnej szlachty kaszubskiej. Ich mieszkańcy szczycą się herbami, nadanymi im przez polskich królów za męstwo, wykazane w wojnach z Turkami. Razem ze szlachectwem i nazwiskami, kończącymi się na -ski, przyjęli też katolicyzm, bo dotąd nie różnili się wyznaniem od swoich luterańskich sąsiadów. Nie był to z pewnością „kobiecy” typ katolicyzmu: nie rodził się on przy wtórze łagodnych śpiewów wierzchucińskich hafciarek, lecz w huku wybuchów kartaczy, łomocie wojennych bębnów i szczęku szabel Chocimia i Wiednia.
Ten typ religijności, którą można by nazwać religijnością Skrzetuskiego i Longinusa Podbipięty, niewątpliwie odcisnął się silnie na polskim charakterze. Na naszych oczach odchodzi on jednak w przeszłość, razem z ostatnimi pokoleniami kombatantów. Zresztą żołnierski temperament rzadko godził się z zalecaną przez Kościół powściągliwością obyczajów. „Ksiądz mi nakazował, żebym nie całował – a ja sobie muszę uradować duszę!” – śpiewali strzelcy Piłsudskiego.
Upraszczając sprawę można powiedzieć, że nasi mężczyźni, w odróżnieniu chociażby od Żydów czy protestantów, pozostawiali inicjatywę religijnego wychowania swoim małżonkom. Gdy odchodzili do pracy, na wojnę lub do kolejnego powstania, ich kobiety szły na nabożeństwo. To właśnie kobiety ukształtowały estetykę polskiego ludowego katolicyzmu. Mówią nam o tym chociażby popularne pieśni kościelne ostatnich trzech stuleci, w których aż roi się od „lilijek” i „słowiczków”, pieśni śpiewane unisono tak wysokimi głosami, że przeciętny mężczyzna tylko z najwyższym trudem jest w stanie pociągnąć ich linię melodyczną. Ich autorkami bądź były kobiety, bądź powstawały one na „społeczne zamówienie” kobiecego audytorium.
Nasi mężczyźni byli również zbyt zajęci własnymi sprawami, by mieć czas na religijne wychowanie swoich synów. Troska o dziecięcą duszę była domeną matek. Księża katecheci przekazywali chłopcom wiedzę teologiczną, jednak to chyba głównie matki zbudowały religijny świat wrażliwości i emocji kilku pokoleń młodych Polaków. Lęk matek, nieustannie zatroskanych o bezpieczeństwo swoich dzieci, o los nieobecnych mężów, smutek wdów – udzielały się synom. Gdy śpiewamy dziś „Boże wieczny, Boże żywy, wysłuchaj nasz głos płaczliwy” – słychać w tych strofach jakby echo tamtego sierocego żalu.
Często lęk syna bierze się nie tyle z braku, ile z pewnego „nadmiaru” ojca. Kto wie czy pewne, krytykowane dziś przez teologów, wypaczenia polskiej maryjności nie mają swojego psychologicznego źródła właśnie w owym lęku? „A kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze” – to przecież nie miłosierny Bóg przedstawiony jest w tej znanej kościelnej pieśni, lecz wąsaty polski tatulo, który rózgą czy pasem próbuje nadrobić braki w wychowaniu zaniedbanego synalka! Taką pedagogikę stosowano przez całe pokolenia, włącznie z pokoleniem naszych ojców i bynajmniej nie tylko na wsi.
Zarówno model „ojca nieobecnego”, jak „ojca interweniującego” nie sprzyjał harmonijnemu kształtowaniu się psychiki młodego mężczyzny. Matka, na którą spadał główny ciężar wychowania, nie mogła przecież przekazać mu cech charakteru ojca. Niejako z konieczności nastawiała się więc raczej na tłumienie, niż pozytywne kierunkowanie synowskiego temperamentu: nie rób, nie chodź, czy przysłowiowe „synku, lataj nisko”. Wychowywała go tak, jak wychowuje się dobrze ułożoną panienkę, której „nie wypada”. Jednak co dobre dla dziewczynki, nie musi być dobre dla chłopca. Nic dziwnego, że podrósłszy w takim domu, często wchodził on w dorosłe życie jako neurastenik i skrupulant, niezdolny do podejmowania męskich decyzji.